Olga Tanasheva- mama w życiowej formie
Czy to możliwe, aby po urodzeniu dziecka mieć lepszą formę, niż po wielu latach wspinania? Okazuje się, że tak. Kilka miesięcy po porodzie Olga rozkręciła się na tyle, że zrobiła swoją życiówkę 7c+. Oczywiście nic nie przyszło za darmo – moja bohaterka każdą wolną chwilę poświęcała na powrót do formy, co nie było łatwe w czasach lockdownu, kiedy zamknięto wszystkie ścianki wspinaczkowe. Olga ma ogromną wiedzę na temat treningu i wielką świadomość własnego ciała. Nie twierdzi, że sama ciąża uczyniła ją silniejszą, ale na pewno w jakimś stopniu się do tego przyczyniła. Pewna jest natomiast tego, że granica jej możliwości wspinaczkowych nie została jeszcze osiągnięta.
Rozmawiamy późnym wieczorem, kiedy nasze dzieciaki już słodko śpią. Gadamy jak najęte. Olga potrafi cudownie opowiadać i hipnotyzuje mnie swoimi opowieściami. Bije od niej bardzo pozytywna energia. Olga pochodzi z Rosji, ale od kilku lat mieszka we Wrocławiu ze swoim mężem Konradem i małym synkiem Piotrusiem, który niedawno skończył roczek. Historię mojej bohaterki postanowiłam zacząć od przełomowego wydarzenia w jej wspinaniu, czyli przejścia życiówki. Przenosimy się zatem w jej ulubiony rejon – na niemiecką Frankenjurę.
Wyrównany porachunek
Jest schyłek lata. Olga razem ze swoim mężem Konradem, synkiem Piotrusiem i kolegą Adamem wspinają się od kilku dni na Franken. To ich pierwszy, dłuższy wyjazd z niemowlakiem. Piotruś ma wtedy niecałe osiem miesięcy. Oldze nie jest na tym wyjeździe łatwo. Daje z siebie wszystko w skałach i poza nimi. Zabieranie dziecka na wspinanie wiąże się z tym, że w przerwach między kolejnymi próbami dochodzi karmienie, bawienie i lulanie niemowlaka. Wstaje każdego dnia wcześnie rano, wykonuje tysiąc czynności przy Piotrusiu, pakuje plecak, a potem w skałach łoi ile się da. Kładzie się spać dopiero, gdy uśpi synka. Potem w nocy budzi się kilka razy, żeby go nakarmić. Niejedna mama rzuciłaby to wszystko w diabły i odpuściła, ale nie Olga!
Mimo tego, że funkcjonuje ciągle w trybie „standbay” rozpiera ją energia. Może to przez fakt, że wspinają się w rejonie, w którym ma do wyrównania porachunek jeszcze sprzed ciąży. W sektorze Schiefer Tod czeka na nią Totenbrett wyceniony na 9+ (7c+), na którym toczyła walkę przez trzy sezony. W zaawansowanych próbach brakowało jej niewiele, ale droga ciągle nie chciała puścić. Potęgowało to w niej frustrację połączoną z ostrą determinacją.
W końcu jest „ten” dzień, w którym Olga dociera pod Totenbretta. Taktycznie wybrała się pod ścianę popołudniu, w okienko pogodowe, gdy słońce pomału zachodzi i pojawia się lekki wieczorny chłodek. Nakarmiła Piotrusia i poprosiła Konrada, aby zabrał synka na spacer. Szybko zabrała się do działania. Wstawiła się w drogę i dopracowała patenty. Totenbrett to płytowa linia po małych chwytach i z jednym bardzo parametrycznym ruchem. Przy 150 centymetrach wzrostu- bo tyle mierzy Olga- takie akcje bywają nie do przeskoczenia. Mimo tego, czuje większą moc niż w poprzednich sezonach. Postanawia atakować.
Przewiązuje starannie linę przez uprząż, a potem wbija stopy w dopasowane na maksa solutiony. Magnezjuje ręce i poprawia kucyk. Jednocześnie odgania chaos myśli, który miała od rana. Zamyka na chwilę oczy i widzi kolejne sekwencje, chwyty i stopnie. Gdy czuje, że ma w sobie spokój i maksymalną koncentrację – rusza do boju. – Wszystko szło gładko do momentu przedcruksowego. Żeby go zrobić musiałam wejść w odciąg i obciążyć go nogą na stopniu. Ale ten patent nie działał! Czułam, że nie wyjdę z tego. Cofnęłam się kilka ruchów do tyłu i rozmyślałam, co robię nie tak. Zaczęło mnie pomału ścinać. Asekurujący mnie Adam podtrzymywał mnie na duchu i powtarzał ze stoickim spokojem: dasz radę. Zebrałam się w sobie i poszłam „amuerte” zupełnie inną sekwencją! Zrobiłam jakiś kosmiczny ruch z podmienianiem ręki na maleńkim chwycie. Kiedy udało mi się z tego wyjść dalej, to już wiedziałam, że pociągnę drogę końca – wspomina Olga.
– Pamiętam, że Adaś powiedział mi: „dziewczyno, jak ty na swojej życiówce kombinujesz, to powinnaś w 8a się wstawiać”. Byłam zaskoczona swoją siłą i motywacją. Bo ta improwizacja to efekt tego, że chciałam mieć tą drogę już z głowy. Przecież nie miałam czasu na dalsze próby, musiałam nakarmić Piotrusia – dodaje wspinaczka.
Liczby i fakty
Zrobienie życiówki to zawsze kamień milowy we wspinaniu. Olga wszystkie swoje osiągnięcia skrzętnie notuje. Bardzo lubi mieć zapisane swoje postępy, dlatego w specjalnym notesie spisuje wszystko, co dotyczy jej formy. Dokładnie wie, kiedy była w stanie zrobić pięć podciągnięć na fakerach, a kiedy tylko trzy. Wystarczy, że przejrzy zapiski. Ten notes to dla niej bardzo ważne narzędzie. Dzięki niemu ma czarno na białym, w jakim czasie po urodzeniu dziecka jej forma wróciła.- Siedem tygodni po cesarce byłam na konsultacji u fizjoterapeuty uroginekologicznego i dostałam zielone światło na wspinanie. Zgodnie z zaleceniem nie mogłam obciążać jednej partii mięśni, tylko wszystkie. Od razu poszłam na wrocławski „Eiger” na „wyciągarkę”. Na początku miałam bardzo słabe palce i obręcz barkową. Zaczęłam więc robić treningi na chwytotablicy. Głównie dużo zwisów, a potem doszły zwisy z obciążeniem. W cztery tygodnie wróciłam na poziom sprzed ciąży. Byłam w szoku. Gdybym tego nie spisywała i nie śledziła, to mi samej byłoby ciężko w to uwierzyć, ale to są liczby i fakty – wyjaśnia Olga.
Moc w palcach wróciła u niej najszybciej, ale do poprawy był jeszcze osłabiony po ciąży brzuch oraz plecy . Planowała to szybko zniwelować w jakimś fajnym przewieszeniu na panelu, ale pojawił się lockdown i ścianki wspinaczkowe zostały zamknięte. – Czułam się zagubiona. Przez moment nie wyobrażałam sobie powrotu do formy. Na szczęście, mój Konrad też jest osobą, która ciągle trenuje. Zbudował w domu kombinację ścianki połączonej z siłownią: zmontował chwytotablicę, przykręcił krawądki, zrobił system bloczków do odciążania się żeby móc robić zwisy na jednej ręce. Oprócz tego powiesił drążek, kupił paraletki i ciężarki. Dzięki temu mogliśmy się wyżyć treningowo – wspomina.
Mimo regularnych ćwiczeń na domowej sali treningowej, Olga chciała jeszcze podkręcić tempo. Jak szczerze przyznaje, w tamtym czasie nie czuła się zbyt dobrze w swoim ciele. Co prawda dodatkowe, ciążowe kilogramy dawno zniknęły, ale brakowało mu gibkości i jędrności. – W kwietniu wpadłam na pomysł, żeby zrobić sobie challenge z Ewą Chodakowską, znaną trenerką fitnessu. Przez miesiąc zrobiłam dziewiętnaście treningów cardio – są to najdłuższe i najtrudniejsze treningi Ewy, ale ja je uwielbiam. Ćwiczyłam w pokoju, kiedy Piotruś miał drzemkę. Czasami nawet nie zdążyłam już wziąć prysznica po ćwiczeniach, bo już się obudził i nie było na to czasu. Dużo pomagał mi też Konrad. Kiedy wracał z pracy zajmował się synkiem, a ja chowałam się na balkonie, żeby dziecko mnie nie widziało i nie słyszało. Dzięki Ewie miałam najniższą wagę w historii i czułam się niezniszczalna. Zrobiłam sobie korpus i czułam jędrność w ciele, czego bardzo mi brakowało od czasu porodu. To była intensywna wiosna – robiłam w tygodniu pięć treningów cardio plus dwa na chwytotablicy, które rozpisał dla mnie Konrad. Kiedy zaczął się sezon i pojechałam w skały to czułam się doskonale. Teraz wiem, że mając w domu chwytotablicę i subskrypcję z treningami Ewy, to żadnego lockdowanu się nie boję– wyjaśnia Olga.
Pasja do sportu
Słuchając opowieści mojej bohaterki o notowaniu swoich postępów, nasunęło mi się jedno pytanie. Dlaczego jest w tym tak bardzo sumienna? Okazuje się, że takie sportowe podejście Olga nabyła już w pierwszy dzień na ściance i trzyma się go do dziś. – Wspinam się od czternastu lat. Zaczęłam trenować na boulderowni, kiedy studiowałam w Petersburgu. Wystarczyło kilka wyjść, by wspinanie wciągnęło mnie jak odkurzacz. Trenowałam kilka razy w tygodniu. Dojazd na ściankę zajmował mi w jedną stronę od dwóch do trzech godzin. W praktyce spędzało się na takim wyjściu cały dzień. To było bardzo angażujące, ale byłam pochłonięta wspinaniem. Ponadto był tam dobry trener Andrzej Suszkov, który bardzo dużo nauczył mnie o technice i całej otoczce związanej ze wspinaniem – wspomina.
Jestem ogromnie ciekawa jak wygląda wspinanie w Petersburgu. Olga pochodzi z Archangielska, miasta leżącego w północnej części europejskiej Rosji. Chętnie opowiada mi o swoim kraju i rosyjskim podejściu do wspinaczki. – W Rosji od lat 50. ubiegłego wieku wspinanie jest traktowane, jako normalny pełnowartościowy sport, a nie hobby. Jest na równi z lekkoatletyką, piłką nożną czy siatkówką. Jest metodologia, metodyka oraz badania przeprowadzane na wspinaczach. Jest duża baza do treningu, zaś trenerzy dopasowują trening dla wspinacza w zależności od jego wieku i predyspozycji. Mają oni przeważnie ukończony AWF i osiągnięcia we wspinaczce. Zazwyczaj są to byli mistrzowie Rosji, którzy zdobywali coś w Pucharze Świata. Podstawą pracy takiego trenera jest szkolenie dzieci. Talenty wychwytuje sam, chodząc po okolicznych szkołach na lekcje wuefu. Zdolne dzieci, mające predyspozycję do wspinaczki mają darmowe zajęcia na ściance. Płatne są jedynie obozy – wyjaśnia.
W Rosji Olga wspinała się głównie na baldach. Z liną zetknęła się dopiero po jakimś czasie. Pierwszy wyjazd w skałki granitowe w okolicy Petersburga zrobił na niej ogromne wrażenie. – Nie umiałam wtedy zawiązać ósemki i nie wiedziałam czym się różni prowadzenie od wędki. Nadrabiałam za to odwagą, bo zrobiłam wtedy z dołem pierwsze 6b. W ogóle się nie bałam mimo, że to był komin. Brak doświadczenia i świadomości, jak mogę niefortunnie odpaść sprawił, że skupiłam się tylko na tym, żeby iść wyżej i wyżej – wspomina moja bohaterka.
Pod skrzydła trenera
Olga przyjechała do Polski w trackie pisania doktoratu. Na początku mieszkała w Warszawie, potem chwilę w Trójmieście, żeby ostatecznie zostać we Wrocławiu. We wszystkich miastach chodziła na ścianki wspinaczkowe i miała na nich swojego trenera. Jak podkreśla, każdy z nich wniósł wiele do jej wspinania i dołożył cegiełkę do aktualnej formy. Moja bohaterka lubi wspominać ten czas i z rozrzewnieniem wymienia każdego z osobna. W Warszawie była to Małgorzata Kusztelak, która znała dobrze język rosyjski. – U Gosi wspinałam się głównie z liną. Na początku strasznie drżały mi ręce i nogi. To była porażka. Miałam lęki przed ekspozycją i odpadnięciem. Dodatkowo nie znałam wtedy języka polskiego i wynikały z tego zabawne nieporozumienia. Raz bałam się zrobić jakiś trudny ruch na prowadzeniu, a Gosia z dołu krzyczała ,,śmiało, śmiało”. Rozumiałam, to jako ,,miau,miau” i zastanawiałam się o co jej chodzi – wspomina z uśmiechem Olga. – Gosia zrobiła ze mnie wspinacza, który potrafi cokolwiek zrobić z liną – dodaje wspinaczka.
Pobyt w Trójmieście, to krótki, ale bardzo ważny etap rozwijania techniku ruchu pod skrzydłami Elizy Kugler. W kolejnym mieście, czyli we Wrocławiu trenowanie zaczęła na sekcji u Kasi Żak. – Po roku treningów Kasia powiedziała mi, że mam szybki progres i poleciła przejście do innego trenera. Konkretnie do Andrzeja Bena. Jak ja się go bałam! – wspomina Olga. – Mało się uśmiechał i był wymagający. Ale poszłam do niego na sekcję i nasza współpraca trwa do dziś. Chodzę do niego na treningi ogólnorozwojowe i po porady. Muszę przyznać, że pierwsze wrażenie mnie zmyliło – Andrzej jest bardzo troskliwym i naprawdę niesamowitym człowiekiem z ogromną wiedzą. Przez cały okres miałam tylko jedną kontuzję – troszkę naderwany troczek. Nawet wtedy zrobił mi protezkę i dbał o to, aby ten palec był wyizolowany. Od niego dowiedziałam się, że jako wspinacz tzw. shorties, czyli mierzący poniżej 160 cm muszę mieć silne nogi i mocne mięśnie brzucha. Przydaje się to kiedy trzeba przyklejać się mocno do ściany i mieć większy zasięg, np. w przewieszeniu. Nauczył mnie pokory i tego, aby nie porywać się z motyką na słońce. Wiele razy powtarzał, że żeby mieć progres, trzeba do tego przygotować ciało. Dbanie o poprawną rozgrzewkę czy umiejętne odpadanie było wpierane od początku. Dlatego mam do wspinania takie podejście a nie inne. Wolę wolniejszy progres, bo chcę wspinać się jak najdłużej i jak najtrudniej. Dla mnie zero kontuzji jest najważniejszym warunkiem – tłumaczy moja bohaterka.
Z tego względu, każde wyjście wspinaczkowe zaczyna się u niej od rozgrzewki. Nie wstawia się w trudniejszą drogę bez porządnie rozgrzanych palców. – Jeżeli nie ma łatwych dróg, to dogrzewamy się taśmą. Zabieramy też ze sobą podwieszaną listwę i mini chwytotablicę – wyjaśnia.
Obecnie Olga ma nowego trenera. Zmiana ma przynieść jej nowy rodzaj treningów, który zbliży ją do kolejnej życiówki. Na koniec wymienia jeszcze najważniejszą i najbliższą jej sercu osobę. Nie jest On, co prawda jej trenerem, ale wspólne wspinanie miało ogromny wpływ na jej formę.
– Mój mąż Konrad zawsze widzi mnie mocniejszą niż ja samą siebie postrzegam. To mi dodaje skrzydeł. Dużo wcześniej mówił mi, że jestem gotowa na drogi powyżej 7c. Często obserwuje jak się wspinam i mi podpowiada albo szuka patentów. Jestem mu za to ogromnie wdzięczna
– dodaje Olga
Niespodzianka w szczycie formy
Przed zajściem w ciążę, życie Olgi wyglądało nieco inaczej. Z rozbrajającą szczerością przyznaje, że oprócz pracy i związku liczyły się dla niej dwie rzeczy: w sezonie wspinanie, a po sezonie biegówki i trenowanie na ściance. W ten sposób funkcjonowała od lat. Jej organizm był jak dobrze zaprogramowana maszyna. Planowała i realizowała ambitne i szalone plany. Jakie? W zimie wymyśliła sobie, że zrobi na biegówkach w jeden dzień 70-kilometrową Magistralę Karkonoską. Niestety na miejscu okazało się, że trasa nie była wyratrakowana, więc przebiegła inną drogę w Izerach. Zrobiła 54 kilometry w jeden dzień.
W sezonie wspinaczkowym przechodziła w skałach wszystkie drogi, które tylko chciała. Z uwagi na niezwykłą skuteczność zyskała od swoich znajomych przydomek „egzekutor”. Była w tak mocnej formie, że zrobiła trudne 7c Knochensammler, w sektorze Zamonien,w rejonie Ailsbachtal na Frankenjurze. – Linię charakteryzowała campusowa sekwencja po obłych i małych krawądkach w górnej części drogi. Było to dwanaście ruchów. Może brzmieć to łatwo, ale było bardzo ciężkie do zrobienia. Z tego co się orientuję, mało jest przejść tej drogi przez niskich wspinaczy, dlatego tym bardziej jestem zadowolona – opowiada wspinaczka.
Po tej akcji dostała takiego motywacyjnego kopa, że miała ochotę na więcej. Całą zimę przygotowywała się do zrobienia wypatrzonej 8a. – Byłam w bardzo mocnym trybie treningowym. Robiłam dwa treningi dziennie – rano skakałam z Chodakowską, żeby przyspieszyć metabolizm i się wyżyłować, a wieczorem cisnęłam serię wspinaczkową. Nie było wtedy dziecka, więc jeździliśmy z Konradem jak szaleni na ściankę. W pewnym momencie myślałam tylko o sezonie i o tym, że będę robiła 8a. Byłam tak zapatrzona we wspinanie, że nawet nie zauważyłam pierwszych objawów ciąży. Byliśmy akurat na Franken i coś mnie tknęło, żeby zrobić test ciążowy. Wyszedł pozytywny. Może to brzmieć naiwnie, ale wierzyłam w to, że jak kobieta jest w takim reżimie treningowym, to nie ma szans na zajście w ciążę. Nic bardziej mylnego – śmieje się Olga.
W ciąży wspinała się do około szóstego miesiąca, potem rosnący brzuch zaburzył jej równowagę. Ale szybko znalazła zamiennik. Zapisała się na lekcje z techniki pływania, żeby udoskonalić swój styl. Basen zagłuszał też potrzebę wspinania, którą dość mocno odczuwała.
Najpierw rodzina, potem trening
W końcu na świat przyszedł synek Olgi. Ten mały chłopczyk zupełnie niespodziewanie, nawet dla niej samej, przewrócił jej świat do góry nogami. Mimo, że dalej nie wyobraża sobie życia bez wspinania, to podchodzi do niego w inny sposób. – Przede wszystkim skończył się rząd wymówek, które kiedyś miałam. Już nie martwię się, że chwyty się nie będą zacierać, bo nadciąga wilgoć od rzeki. Teraz, kiedy jestem na wyjściu wspinaczkowym, to wiem, że to jest moja szansa, moje okno wspinaczkowe. Więc korzystam z niego na maksa! Przestałam wisieć na wędkach i sprawdzać czy to, czy tamto na pewno mi siada. Jak wiem co mam robić, to po prostu idę i to robię. Już nie zamulam – tłumaczy Olga.
Zmieniła się również ilość czasu poświęcanego na treningi.
– Nie mogę teraz być na ścianie przez trzy godziny i to cztery razy w tygodniu. Pracuję przez osiem godzin, gdy moje dziecko jest w żłobku. Gdybym starym zwyczajem po pracy jechała na trening, to właściwie bym go nie zobaczyła. A nie o to chodzi w macierzyństwie, żeby nie widzieć swojego dziecka – mówi moja bohaterka.
Piotruś wniósł w życie Olgi również dużo życiowych refleksji. – Bardzo mocno pilnuję, żeby życie rodzinne, praca i pasja nie były wyznaczane granicą poczucia winy. Czasami w głowie pojawia się myśl ,,jestem złą i niewystarczająco dobrą matką”. Wtedy od razu wyłapuję tą refleksję, analizuję ją i szybko opuszczam ten tor. Rodzina zawsze będzie nas kochać niezależnie od niczego, tylko za to, że jesteśmy. Nie muszę nikomu nic udowadniać. To jedna z rzeczy, które poukładałam sobie w głowie po porodzie. Świadomość siebie samego i umiejętność bycia ze sobą szczerym jest potrzebna ,żeby dobrze łączyć wszystkie sfery swojego życia. Macierzyństwo rozwija nas o nowe sytuacje. Odkrywa inny aspekt życia – wnioskuje.
Ostatecznie nowa życiowa rola zmusza nas czasami do zwolnienia i bycia tu i teraz. To jedna z najważniejszych i ostatnich refleksji w naszej nocnej pogawędce. – Jeżeli mam zaplanowany trening, a chcę spędzić czas z rodziną, to pozwalam sobie na to. Dzisiejszy dzień jest tylko raz, dlatego jeżeli mam fajny pomysł na zabawę i naprawdę mam ochotę być z rodzina i dzieckiem, to zostaję z nimi i jestem szczęśliwa -kończy rozmowę ta niezwykła kobieta.
Autor tekstu: Agata Kajca (mama w skałach)
https://facebook.com/mamawskalach/
Większość zdjęć pochodzi z prywatnego archiwum Olgi.
Zdjęcie główne: Olga rozgrzewa się przed przejściem drogi na podwieszonej chwytotablicy, lato 2020, (fot. arch. prywatne)
Zachęcam też do przeczytania wspinaczkowych historii innych rodziców, które znajdują się w zakładce „Wywiady” –> https://mamawskalach.wordpress.com/category/wywiady/
[…] Olga: https://mamawskalach.wordpress.com/2021/03/08/olga-mama-w-zyciowej-formie/ […]
[…] Monika: https://mamawskalach.wordpress.com/2020/12/11/monika-mamuska-wymiata/Olga: https://mamawskalach.wordpress.com/2021/03/08/olga-mama-w-zyciowej-formie/ […]
[…] Olga: https://mamawskalach.wordpress.com/2021/03/08/olga-mama-w-zyciowej-formie/ […]