Samodzielny trip mamy z dzieckiem w skały

Ile z Was na samą myśl, żeby pojechać z dzieckiem samemu w skały myśli sobie „To byłby hardcore”. Wydaje się, że więcej jest „przeciw” niż „za”. Niewyobrażalne staje się przejechać autem dwie godziny, a co dopiero całą Polskę. Marzenia, żeby się powspinać schodzą na odległy plan. Ale wystarczy przestawić nieco punkt widzenia, zmienić stres w ciekawość, wykorzystać nasze umiejętności organizacyjne i działać! Jak to wygląda w praktyce? Uznajesz, że skoro jedziesz sama z dzieckiem w skały, to może fajne okaże się już samo przebywanie pod skałą w hamaczku. A może uda się tą skałę chociaż „pomacać”? Dlaczego z góry mam zakładać, że coś się nie uda, nie wyjdzie, skoro nawet jeszcze nie spróbowałam?

Od tego się zaczyna. Potem pojawia się się mapa myśli, gdzie pojechać, które miejsca są ciekawe. Może by spróbować pojechać w skały i pokazać maluchowi gdzie się mama wspinała? A może odwiedzić rejony, w których chciałaby się wspiąć? Odkryć, gdzie się śpi pod namiotem, a potem posiedzieć przy ognisku, albo wrzucać kamienie do rzeczki. Rozumiecie o co chodzi? Pozytywne nakręcanie się, planowanie rzeczy na które mam wpływ i cele, które jestem w stanie zrealizować. Miejsca, które znam, w których będziemy czuli się bezpiecznie. Wtedy te myśli mogą zamienić się z w czyny.


Teraz opowiem Wam jak wyglądał mój wakacyjny trip z niecałym 3 – latkiem z opcją pobaldowania mniej lub więcej. Mam sporo patentów, więc szykujcie notatnik i długopis!

 

Bądź gotowa na przygodę

No dobra, ale ja nie mam auta! I tu na ratunek przychodzą wypożyczalnie aut albo car sharing. Pociąg z taką ilością bambetli sobie odpuszczam, a gdy ma się auto zawsze jest więcej opcji spędzania czasu lub zmiany lokalizacji.

Pakowanie: Książeczka zdrowia, paszport, ubezpieczenie, power bank, ubrania w zależności od pogody.
Konieczna jest lista sporządzona na długo przed wyjazdem. Pomaga to mi być spokojną i ewentualnie coś dopisywać. Zabieram ze sobą jedzenie typu musli, bakalie, mleczko roślinne, masło orzechowe jakby trzeba było coś zjeść o każdej porze, miseczki i sztućce oraz kilka butelek wody.

Przejazd: planuje którędy pojadę, ewentualne postoje lub nocleg u znajomych, którzy mieszkają na mojej trasie. Traktuje przejazd jako dodatkową atrakcję. Na postojach na autostradzie są fajne place zabaw, na których potrafimy spędzić nawet godzinę. Na szybę montuję zasłonki z ulubionymi postaciami z bajek, a maluszka wyposażam w poduszkę do spania w podróży (znalazłam taką z Baby Shark!).
Montuję również lustereczko naprzeciw dziecka, dlatego, że jak widzi swoje odbicie, to nie jest mu smutno. Poza tym jak się w nim przegląda, to robi głupie miny i nie ma większego fanu niż jedzenie lizaka lub frytek i oglądanie się w tym czasie w lusterku.

Tak frytek i lizaków. Daję dziecku frytki i lizaki.

Ale robię to w jednym celu. One są zarezerwowane na przejazd. No i najważniejsze nie spinam się. Wyjeżdżam rano i spędzam już wakacje w aucie. W podróży mam butelkę z wodą, którą sama mogę sobie otwierać, kiedy prowadzę. Nie podjadam w trakcie jazdy tylko na postoju robię piknik i jem porządny, samodzielnie przygotowany posiłek np. komosa ryżowa i jajka plus ogórki i pomidorki czy marchewki, jabłka, nasiona. Obok fotelika pakuję wielką materiałową torbę z jakimiś zabawkami i książeczkami oraz bidonem. Dziecko może sięgnąć do tej torby w każdej chwili.

 

Nocleg: śpimy w namiocie. Koniecznie zabieram książki, które czytamy przed snem. Do oświetlenia zabieram czołówkę. Gdy mi się uda i wstanę wcześnie robię sobie poranną sesje pilatesu. Wieczorkiem przygotowuję „nocną owsiankę” i rano jest gotowa na śniadanie. Gdyby była burza nastawiam się na agroturystykę lub wsparcie znajomych. Śpiąc na polu namiotowym spotkałam się z ogromną pomocą od wielu nowo poznanych ludzi (np. wspinaczy, którzy proponują pomoc z wniesieniem plecaka lub sprzedadzą fajne miejscówki do wspinania). Czasem jest więcej dzieci na polu namiotowym i to też jest duży plus, bo przecież ile można się bawić ze „starą”?

Pobyt: sprawdzam kalendarium atrakcji w okolicy i punktów dzieciowych, takich jak dinopark, zewnętrzne bawialnie czy parki rozrywki. Robię listę atrakcji, które chciałabym sprawdzić i miejsc wspinaczkowych, które ewentualnie byłyby możliwe do podejścia.

 

 


Raz wymyśliłam, że pójdziemy na Krainę Boulderingu z „Campingu 9up”. Skończyło się na tym, że rozbiliśmy obóz pod Husyckimi Skałami, bo na więcej nie miałam siły 😀 W drodze, co pięć minut łowiliśmy ryby patykiem lub gasiliśmy pożary, zbieraliśmy owoce leśne lub koiliśmy smutki bolących nóżek. Szłam z synkiem na barana plus plecak i mały poddupnik służący jako ewentualny crash pad. Crash pad ostatecznie służył jako witryna sklepu, w którym można było kupić różne rzeczy np. łapki ciapki (liście). Byłam zajechana jak koń po westernie i do tego dramaty bolących nóżek wgniotły mnie do podłoża. Skończyło się na tym, że pod Husyckimi balansowaliśmy na gałęziach, które były wsparte o kamienie, ja coś potrawersowałam, ale bardzo spontanicznie, większość czasu bujaliśmy się na hamaku. Droga tam zajęła nam dwie godziny, gdzie normalnie idzie się tam (nawet z dzieckiem) pół godziny. Wracając miałam smutne myśli, że po co ja się tam wybrałam i na co mi to było, ale wieczorem stwierdziłam, że było super.

Były też wypady ze znajomymi na rejon Blokowisko. Tym razem zabrałam niespodzianki, które pochowałam w skałach: książeczki z psim patrolem z zestawem farbek. To była dopiero akcja. Na zejściu obiecałam, że będzie kolejna niespodzianka w aucie. Były to mms i dzieciaczki musiały dopasować kolor mms do postaci z psiego patrolu i powiedzieć jaki to kolor. Tu też droga w skały miała dramaty i gdyby nie wsparcie koleżanki poryczałabym się z niemocy. Powstawiałam się i pobawiłam tymi baldami, popatrzyłam na koleżankę, jak pięknie się wspina i dużo się nauczyłam choćby w teorii.

Godnym polecenia miejscem na wycieczkę z dzieckiem, jak się jest wspinaczem i nie tylko, jest Adrspach. Sam pobyt w skalnym mieście w Teplicach lub Adrspachu jest kapitalny. Co ciekawe…. Czesi na baldach u góry wbili ringa, co by dzieciaczki mogły sobie powędkować. Mały może się powspinać i pobawić się w najpiękniejszej dla mnie piaskownicy, ponieważ pod skałą jest mnóstwo piachu. Zrobiłam kilka wstawek w fajne bulderki, których nazw i trudności nawet nie znam. Do tego wszystkiego miałam okazję poobserwować czeskich wspinaczy w akcji.

 

Nieznudzonym dla mnie rejonem do wspinania jest Kingsajz w Kleczy. Można tam piknikować, leżeć na hamaku i jeść świeże jagody. Z parkingu dojdziemy tam w 10 minut, dlatego też z dzieckiem jest łatwiej. Ja uwielbiam szlifować rysy i tam można się nauczyć rysowania. Tylko tam jest wspinanie z liną, a ja w tym roku postawiłam jednak na baldy, bo są łatwiejsze do zrealizowania z małym dzieckiem. W tym roku na Kingsajzie mnie nie było, ale w zeszłym roku katowałam tam jedną ulubioną drogę „Polokoktę” (zrobiłam!). Muszę wyeksplorować czy jakieś baldziki też tam są.

Kolejnym miejscem, którego jeszcze niestety nie sprawdziliśmy to Bor w Czechach. W przewodniku sporo jest symboli, które oznaczają, że są miejsca w rejonie przyjazne dzieciom. Jest to dość rozległy rejon boulderowy. Myślę, że będzie jeszcze okazja to sprawdzić.

Największą nagrodą tych wakacji było dla mnie usłyszeć:
„Mamo patrz księżyc!”,
„Mamo patrz góry!”,
„Mamo patrz będzie burza!”
Ach, nawet teraz się wzruszam <3

 

Autor tekstu:
Marcelina Kwapisiewicz

Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum autorki tekstu.

Marcelina Kwapisiewicz – człowiek orkiestra. Instruktorka pilates, trenerka medyczna, fanka wspinu w rysie. Mama 3-letniego Tadzia oraz kobieta pełna energii i pomysłów. W chwilach wolnych od pracy w korpo, pędzi na acro yogę, albo robi zabiegi z pasty cukrowej. Uwielbia podróże, ludzi i przygody. Pochodzi znad morza, ale na urlopy jeździ w ukochane Sokoliki i Góry Stołowe.

 

Podobne artykuły

1 Odpowiedzi

Skomentuj