Ela Haładaj – proste patenty na rodzinne wspinanie

Utalentowana wspinaczka, kompletnie nie napięta na wyniki. Rozbrajająco szczera, wesoła z dużym dystansem do siebie. Mama sześcioletniej Gai i niespełna trzyletniego Leonka. Żona Mateusza Haładaja, jednego z najlepszych wspinaczy w Polsce. Na co dzień pracuje na etacie w korporacji, ale w czasie wolnym stara się znaleźć czas na swoją pasję. Tak w telegraficznym skrócie można przedstawić Elę Haładaj – kolejną inspirującą mamę w skałach.

Ela to jedna ze wspinaczek, która ma ogromne doświadczenie. Nikt nigdy pewnie tego dokładnie nie liczył, ale w podróżach wspinaczkowym spędziła większość swojego życia. Wspólnie ze swoim mężem odwiedzili kilkadziesiąt rejonów skalnych, obierając na cel piękne przewisy w Katalonii, Frankenjurę czy Francję. Kiedy na świecie pojawiły się ich dzieci, nie zwolnili tempa – urlopy macierzyńskie spędzili w większości w Hiszpanii. Jako rodzice kierują się zasadą, że to dzieci dostosowują się do nich, a nie odwrotnie. Dzięki temu mogą dalej podróżować i realizować swoje wspinaczkowe projekty. Ale co najważniejsze, mają wtedy okazję, aby zżyć się ze swoimi dzieciakami!

Escalada

Ela wspomina, że pierwsze wzmianki o wspinaniu usłyszała, kiedy znajomy rodziców opowiadał przy rodzinny stole o wyprawach z Kukuczką w Himalaje. Pamięta, że wspólnie z bratem Stefanem była pod wrażeniem tych historii. Starszy brat jako pierwszy poszedł na ściankę wspinaczkową, a ona w krótkim czasie do niego dołączyła. Od razu zapisała się także do Akademickiego Klubu Górskiego w Łodzi. – To było pod koniec szkoły podstawowej, miałam wtedy 14 lat. Stefan szybko przestał się wspinać, ale ja zostałam w klubie i dalej to robiłam. W sumie to wspinam się dłużej niż Mateusz – opowiada wspinaczka.

Ela, Mateusz, Leonek i Gaja podczas rodzinnego urlopu w Hiszpanii (fot. arch. prywatne)

Inauguracyjny wyjazd w skały odbył się w trakcie kursu wspinaczkowego zorganizowanego przez klub. Pojechali pod namioty do Rzędkowic. Przez kolejne lata wspinała się sporo w tym rejonie oraz w Podlesicach, jeżdżąc tam ze stałą ekipą znajomych z klubu. – To był dla mnie fajny sposób spędzania czasu. Było super towarzystwo, w różnym wieku. Rodzice mnie puszczali na te wyjazdy, nie mieli nigdy problemu z tym, że się wspinam i może to być niebezpieczne. Chodziłam wtedy jeszcze do szkoły muzycznej, więc nie przesadzałam z intensywnością, bo grałam na fortepianie. Ciężko jest połączyć grę na tym instrumencie ze wspinaczką – wspomina.

– Pierwszy raz na West pojechałam z Mateuszem. Było super, więc zaczęliśmy wyjeżdżać na dłużej. To jest nawet zabawne, bo znałam go właściwie od początku mojego wspinania. Często widywaliśmy się na ściance. Mateusz jest młodszy ode mnie o dwa lata, więc traktowałam go w tamtym okresie jak dzieciaka. Nawet zabrałam go kiedyś w skały z moim ówczesnym chłopakiem –
mówi z uśmiechem Ela. – Ostatnio wspominaliśmy, że jesteśmy razem osiemnaście lat i nikt by kiedyś nie pomyślał, że takie fajne dzieciaki wyjdą z tej znajomości – dodaje.

Venga venga!

Muszę przyznać, że w okresie studiów mieliśmy super życie – zaczyna opowiadać Ela. Studiowałam geografię w Łodzi, a Mateusz dostał się na architekturę w Krakowie. Po skończonej sesji jechaliśmy autostopem na Franken. Wspinaliśmy się tam cały lipiec, a potem znowu łapaliśmy stopa i wysiadaliśmy we Francji. Zazwyczaj wracaliśmy do Polski razem w połowie września. To była świetna przygoda. Średnio trzy miesiące w roku spędzaliśmy w skałach. Byliśmy też raz w zimie na Majorce i w Sperlondze. Później kupiłam auto i zostałam szoferem do Hiszpanii, bo jako jedyna miałam prawo jazdy. Uwielbiałam prowadzić auto, więc dobrze się czułam w tej roli. Tak się właśnie bujaliśmy przez całe studia. Potem jeszcze przedłużyłam sobie młodość, bo zaczęłam studiować italianistykę w Krakowie. Finansowałam te wszystkie wyjazdy ze stypendium i rodzice mi też dokładali, za co jestem im bardzo wdzięczna – wyjaśnia.

Ela bardzo lubi wspinać się w wapiennych skałach, zwłaszcza tych na południu Europy, fot. D. Kałuża

Para wspinała się naprawdę dużo. W tamtym okresie Mateusz miał już bardzo wysoki poziom, więc zabierał Elę na swoje trudne projekty. Mimo, że miała sporo okazji do wspinania to uważa, że nie wykorzystała w pełni swojego potencjału. – To jest takie śmieszne, bo wtedy jak miałam dużo czasu, który mi dosłownie przelatywał przez palce, to nie chciało mi się jakoś super wspinać. W sumie robiłam drogi do 7a. W momencie kiedy zaczęłam pracować, a potem pojawiły się dzieci, to zorientowałam się jak mało mam już czasu na wspinanie i zaczęłam cisnąć – opowiada.

Zanim została mamą wpisała do swojego kajetu kilka fajnych dróżek. Szczególnie udany był dla niej 2016 rok, w którym zrobiła swoją życiówkę, czyli drogę Totenbrett 9+ (7c+) znajdującą się we frankenjurajskim rejonie Shiefer Tod. Przeszła również mocno przewieszony Bloom-u 7c w hiszpańskiej grocie Santa Linya. Uporała się także z drogą Piekło jest we mnie VI.4+ na Diabelskich Mostach.

Wspomniany wyżej rok był owocny również dla Mateusza, który przeszedł po wielu próbach rewelacyjną drogę First Ley 9a+ w Margalefie, wyrównując swoje najlepsze przejście. Należy tu wspomnieć, że poprzednia życiówka Mateusza, czyli droga Papichulo 9a+ znajdująca się w hiszpańskiej Olianie, była wtedy rekordową drogą pokonaną przez Polaka. To osiągniecie sprawiło, że można go zaliczyć do grona najlepszych wspinaczy w naszym kraju. Margalef to dla całej rodziny jeden z ważniejszych rejonów, ponieważ Mateusz rozpoczął tam wieloletni projekt First Round, First Minute 9b. Jest to droga autorstwa legendarnego Chrisa Sharmy, który walczył na niej kilka dobrych lat, pokonując ją ostatecznie w 2011 roku. Ekstremalna linia ma obecnie tylko kilka przejść.

Rodzice w skałach

Ela i Mateusz wychowują dwójkę dzieci. Starsza córka Gaja, skończy w tym roku sześć lat. Młodszy Leonek ma już prawie trzylatka i jest istnym wulkanem energii. Dzieciaki lubią być w skałach, a ich rodzice od początku zakładali, że powiększenie rodziny nie sprawi, że przestaną się wspinać. Aby móc wyjechać z nimi na dłuższy wyjazd dostosowali swoje auto – T4kę, aby można było w niej spać w cztery osoby. Po przeróbkach, Gaja ma łóżeczko nad nogami rodziców, a Leonek portaledga na przednich siedzeniach. – Od początku wykorzystywałam macierzyński ile się da, bo pracuję na etacie. Zarówno z Gają, jak i Leonkiem, wyjeżdżaliśmy do Hiszpanii na pół roku. Przy pierwszym dziecku było łatwiej, bo mieliśmy naprawdę dużo czasu na wspinanie. W cztery miesiące po urodzeniu Gai zrobiłam 7c w skałach, więc wróciłam do swojego poziomu. Byłam wtedy bardzo zmotywowana, skupiona i przestałam się ze sobą pieścić. Skończyły się wymówki, że mi się nie chce, albo że się boję wstawić w jakąś drogę. Kiedyś bałam się latać i prowadzić, a jak Gaja się urodziła i spała pod skałą, to nie było zmiłuj, tylko cisnęłam, bo trzeba było to po prostu wykorzystać – wspomina Ela. – Przynajmniej wtedy tak miałam, bo teraz z dwójką dzieci, to jest totalnie rozwalony czas – dodaje wspinaczka.

Co kryje się pod pojęciem „totalnie rozwalony czas”?

Z dwójką dzieci jest więcej rzeczy do targania. Dzień staje się krótszy. Oczywiście da się dalej wspinać w takim składzie. Przetestowaliśmy to z Leonkiem na moim macierzyńskim, ale już musieliśmy ostrożniej wybierać rejony. Jak byliśmy w Rodellarze, to wspinaliśmy się tylko w kanionie, już nie na dużych skałach, bo tam trzeba dźwigać te bety. Bety mówiąc ogólnie to: 10 – kilogramowy kojec do rozłożenia pod skałami dla Leonka, zabawki dla Gai, prowiant oraz nasz sprzęt i liny… – wylicza Ela. – Po czterech dniach z dwójką dzieci w Rodellarze byliśmy tak zmęczeni chodzeniem i dźwiganiem tego wszystkiego, że pojechaliśmy do Albarracin na baldy. Odpoczęliśmy tam bardzo, a dzieciaki były zachwycone, bo Alba jest pięknym miejscem. Zawsze szukamy też miejsc wspinaczkowych, w których jest niedaleko woda i kamyczki na resta. Koło Santa Linya jest super jeziorko, gdzie można spać i bawić się w dzień odpoczynkowy. W Cuence jest rzeka z płytkimi miejscami do zabawy. W Rodellarze również – podsumowuje.

Po czym poznać wspinaczkowego tatę? Ma przyczepioną do pasa plastikową koparkę 😉 Mateusz z dziećmi w Rodellar. Rejon jest piękny, ale dosyć wymagający dla wspinaczkowych rodziców. Znajdą się tam sektory, które nadają się na rodzinne akcje (fot. arch. prywatne)
Relaks w Albaraccin. Leonek siedzi w składanym krzesełku do karmienia dla małych dzieci. Siedzisko jest malutkie i rozkładane, więc można je zabrać nawet w skały (fot. arch. prywatne)

Oprócz tego zwiększa się jeszcze prawdopodobieństwo, że dzieci lub rodzice zachorują. Może się to zdarzyć tuż przed wyjazdem albo już w jego trakcie. Ostatecznie, w tym zwariowanym systemie czasowym, da się funkcjonować. – Dużo wspinamy się sami z dzieciakami, raczej nie umawiamy się z ludźmi. Jeździmy na długo i w konkretne sektory z uwagi na projekty Mateusza, więc nie każdemu to pasuje. Wolimy się umęczyć, ale mieć tą niezależność. Często też Mateusz jedzie do Hiszpanii autem, a ja z dzieciakami dolatuję samolotem. Poza tym my wychodzimy w skały przed południem, ponieważ lubimy mieć powolne poranki, przygotowywać śniadanie i pomału się spakować. Nigdy nie byliśmy typem wspinacza, który wstaje rano, pije kawę, zjada musli i idzie pod skałę. Późniejsze wyjście służy też dzieciom, a dzień wtedy inaczej się rozkłada. W skałach maluchy trochę się bawią, odpoczywają, czasami oglądają bajki i jakoś ten czas im leci. Staramy się zmieniać sektory, co one bardzo lubią. W terenie jesteśmy do zmroku, więc dzieci są wybiegane, potem jemy kolację i szukamy miejscówki do spania. W tym czasie one zasypiają już w fotelikach, więc przekładamy je do łóżeczek i mamy wolny wieczór. Nie wspinamy się dużo, ale nam to wystarcza. Nie chcemy zarżnąć dzieciaków skałami, więc w kolejny dzień wypada rest. Mamy zasadę wspinania jeden na jeden. Ogólnie, to my na tych wyjazdach odpoczywamy, bo dzieci nie dają nam tak w kość,  jak w domu. Są cały dzień na świeżym powietrzu, wybiegane i spokojne. Mam wrażenie, że lepiej sobie radzimy z nimi w aucie, niż w naszym mieszkaniu w Polsce. Poza tym na takim wyjeździe pokazujesz dzieciom, że można inaczej spędzać czas, a nie tylko siedzieć w mieście. Możemy się z nimi zżyć, dopóki nie chodzą do szkoły. Żeby nie wyszło, że jest tylko bajkowo, to przyznaję, że po miesiącu z dzieciakami mam zawszę fazę kupowania książek typu „Jak nie krzyczeć na swoje dziecko” i tym podobne – wyjaśnia wspinaczka.

Dwójka maluchów pod skałą wymaga autorskich rozwiązań. Przez dłuższy czas para zabierała w skały kojec, który ustawiała w bezpiecznym miejscu. Jeśli nie było akurat idealnie płaskiego podłoża, za podporę służyły kopczyki z kamieni. Z kolei wózek spacerowy można przymocować tym, co mamy akurat pod ręką, czyli kawałkiem liny i ekspresem 🙂 (fot. arch. prywatne)

Od pewnego czasu Gaja również nabrała ochoty na wspinaczkę, więc rodzice muszą i ją wpisywać w kolejkę przejść 😉 (fot. arch. prywatne)

Projekt

Wspinacze od początku wychodzili z założenia, że to dzieci muszą się dostosować do rodziców, a nie odwrotnie. Zgodnie stwierdzili, że jeśli chcą się dalej wspinać wspólnie, zwłaszcza na takim poziomie jak Mateusz, to muszą je zabierać ze sobą w skały.
– Dzieciom jest obojętne gdzie jesteśmy, bo one się wszędzie dobrze bawią, a jak mają stękać, to wszędzie będą stękać, więc nie ma dużej różnicy. Wybieramy rejony, w których dzieci będą przede wszystkim bezpieczne i w których znajdują się  atrakcyjne drogi. Mnie jest łatwo dostosować się do Mateusza, zresztą więcej jest 7 niż 9, więc to on ma problem ze znalezieniem projektu. W wielu sektorach mam rozgrzebane drogi, które chciałabym zrobić. Z dzieciakami wspinamy się głównie w stylu red point, gdyż jest nam wygodniej patentować, niż prowadzić on-sightem, który wymaga pełnego skupienia. Poza tym w tych rejonach, nie zostało nam już dużo dróg na OS. Prze ostanie lata co roku jeździmy do Margalefu. Na projekt Mateusza poświęciliśmy sporo czasu i energii, więc warto poczekać na sukces. Teraz jest to kwestia pogody. Sam trening i przygotowanie do tego wyzwania, to już nie jest zabawa, to jest praca. Nawet jak Mateusz jest zmęczony czy niewsypany, to idzie na ściankę i trenuje. Oczywiście bez przesady, bo już nie jesteśmy młodzi i trzeba to robić z głową. Przy drugim dziecku trochę się zdystansowałam do tego, żeby się nie stresować, bo bardzo emocjonalnie podchodzę do wspinania Mateusza i mocno mu kibicuję. Czasami to jest trudne, jak mu się coś nie udaje, jak spada. Chyba każdy tak ma, że jak się zafiksuje nad jakimś projektem, to nie widzi pewnych rzeczy i obiektywnie do tego nie podchodzi. Ostatnio wolę, coby Mateusz sam jeździł do Margalefu – opowiada moja rozmówczyni.

Rozgrzewka Mateusza w rejonie Sant Llorence (fot. arch. prywatne)

Od pewnego czasu para zostawia dzieci na kilka dni u dziadków, dzięki czemu mogą sami wyrwać się w skały. Jadą wtedy na Frankenjurę albo na projekty do Katalonii. – We dwójkę też jest fajnie, bo przeżywamy razem drugą młodość. Pierwszy raz, kiedy dzieciaki zostały pod opieką dziadków, a my pojechaliśmy w skały, to w ogóle się nie wspinaliśmy. Nagle nie mieliśmy reżimu i planu dnia podporządkowanego pod zwyczaje dzieci. Wysiedliśmy z auta i myśleliśmy co dalej robić, bo byliśmy rozbici. Kiedy dzieci nie ma obok, wychodzi to zmęczenie i masz tyle czasu, że nie wiesz co ze sobą począć, więc jest to śmieszne – wyjaśna Ela.

Życie na co dzień

Wspinaczka wspomina jeszcze jedną ciekawą historię. – W zeszłym roku na wiosnę zostałam w Hiszpanii sama z dziećmi na pięć dni, ze względu na to, iż zepsuło nam się auto i Mateusz musiał wracać do Polski. Spaliśmy w namiocie w Santa Linyi. Próbowałam się wtedy wspinać w grocie ze znajomymi. Takie wyzwania są fajne i podbudowują, bo okazuje się, że: hej, jesteś mamą dwójki dzieci, jesteś sama i jeszcze udaje Ci się powspinać – opowiada. – Do tej pory nie udało mi się wyjechać bez rodziny na wspin, chociaż miałam takie plany. Zawsze coś wtedy wypadało, zazwyczaj była to choroba dziecka. Pracuję, więc jesteśmy ograniczeni do mojego urlopu, a jak go mam, to jedziemy całą rodziną. Jestem też przyzwyczajona do tego, że wspinam się głównie z Mateuszem. Ufam mu w stu procentach, jak nie więcej. Staram się chodzić regularnie na ściankę, gdzie wspinam się z innymi mamami, które mają dzieci w podobnym wieku. Poziom dziewczyn w Krakowie jest bardzo wysoki, nieco inny od mojego, więc lubię się z nimi wspinać. Nawet jak jestem zmęczona, to wychodzę na panel. Czasami Mateusz mnie wręcz wygania, bo widzi, że jestem zmulona. To ważne dla mojej psychiki. Kiedy mąż jest na wyjeździe, to wyrywam się na trening, kiedy dzieciaki są w przedszkolu i wieczorem odrabiam pracę. To jest takie ciągłe spieszenie się. Z drugiej strony są rzeczy, których nie da się przeskoczyć, bo czasami plany ulegają nagłym zmianom. Wtedy trzeba to zaakceptować. Nie dajmy się zwariować, bo tydzień bez wspinania to nic strasznego. Mam wrażenie, że im człowiek jest starszy, to nie ma sensu się napinać, gdyż są rzeczy ważne i ważniejsze. Oczywiście zależy nam na osiągnięciach, ale nie kosztem wszystkiego, bo nie o to w życiu chodzi. Jak słyszę znajomych, którzy mówią, że jest im ciężko się wspinać, bo mają dzieci, to jest to wymówka. Czy masz dzieci czy nie, to nie ma różnicy. Bywa ciężko, ale jak Ci bardzo zależy to się da – kończy rozmowę Ela.

Wspinanie z dziećmi bywa trudne, ale jest możliwe. Wspólne wyprawy tworzą fajne wspomnienia. Na zdjęciu Ela z dziećmi w sektorze Aquest any si w Rodellar (fot. arch. prywatne)

Rejony

Na koniec wywiadu korzystam z okazji i proszę jeszcze moją rozmówczynię o wskazanie rejonów, które jej zdaniem, świetnie nadają się na wspin z dziećmi. Poniżej trzy miejsca:

Cuenca/Hiszpania – rejon znajdujący się pod Madrytem, jest bardzo przyjazny dla dzieci. Jest tam masa skał i nie ma problemu ze spaniem w krzakach w aucie. Z kolei ci, którzy wolą nocować pod dachem, znajdą sporo kwater w mieście. W Cuence bywa dużo ludzi, którzy się wspinają z dziećmi, więc jest możliwość, że ktoś cię może złapać. Pod skałą jest płasko i nie ma długiego dojścia. Panuje tu rodzinna kultura wspinania. W rejonie znajdują się wszystkie możliwe wystawy i formacje, więc da się tu wspinać przez cały rok. Niektórzy narzekają, że rejon jest kuty, ale nawet jeśli trochę jest, to wspinanie jest naprawdę ładne i przyjemne. Cuenca położona jest na wysokości ponad 1000 metrów n.p.m. Sektory znajdują się w trzech kanionach i posiadają w przewodniku dokładne oznaczenia, czy nadają się na rodzinne wyjście. Wspinaczkowi rodzice docenią też zalety szlaków spacerowych wiodących wzdłuż rzeki, da się tam przechadzać z wózkiem.  Oprócz tego w rzece jest kilka płytkich miejsc do zabawy. Wieczorem można pójść z dziećmi na zakupy do miasteczka. Dwie godziny jazdy autem znajduje się rejon bulderowy Albaraccin, w którym również jest kapitalnie.

Przyjemne ścieżki spacerowe w Cuence (fot. arch. prywatne)

Santa Linya/ Hiszpania – wspinanie w ogromnej grocie, do której dojście z parkingu trwa 3 minuty. Grota Cova Gran to rejon, w którym dzieci mogą bawić się praktycznie bez ograniczeń. Pod skałą płaskie podłoże i brak niebezpiecznych miejsc, można wjechać nawet wózkiem. Jest parę 7b i kilka 7c, ale przeważają trudniejsze drogi. Z uwagi na duże nachylenie ściany, dzieci powinny przebywać pod jej podstawą, ponieważ górne partie skały są gorszej jakości i mogą się kruszyć. Koło Santa Linya jest super jeziorko, gdzie można spać i bawić się w resta.  W okolicy znajduje się również rejon Camarasa, w którym jest sporo dróg dla dzieci.

Rejon bardzo przyjazny dzieciom, czyli grota Cova Gran  (Santa Linya)(fot. arch. prywatne)

Frankenjura/Niemcy – masa wspinania, a w przewodnikach są bardzo dobrze zaznaczone miejsca, gdzie można pójść z dziećmi (Kinderfreundlich). Poza tym, że są tam kleszcze i w lasach bywa ciemno, to pod względem bezpieczeństwa sektory są kapitalne. Pod skały mamy przeważnie bliskie podejścia, a kwatery na nocleg są dosyć tanie. Przy niektórych sektorach są wypasione place zabaw, więc dzieci się nie nudzą. Zaletą Frankenjury jest w miarę niedaleki dojazd autem (z Krakowa osiem godzin). Krótkie, ale wymagające drogi Franken sprzyjają oddaniu dużej ilości prób w ograniczonym czasie. Rejon nadaje się na ciepłą porę roku, latem można z rodzinką szukać ochłody w lesie lub nad rzeczkami. Charakter wspinania, to przede wszystkim drogi po dziurkach i różnorodne formacje – przewieszenia, płyty, drogi bulderowe oraz wytrzymałościowe.

 

Autor tekstu: Agata Kajca (mama w skałach)
https://www.facebook.com/mamawskalach (zapraszam do polubień i śledzenia fanpage)

☕ Jeśli macie chęć wesprzeć moje działania w sieci to możecie to zrobić kupując mi kawę: https://buycoffee.to/mamawskalach, dzięki temu mogę tworzyć artykuły i pozwolić sobie na prowadzenie tego bloga 🙂

Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Eli.
Zdjęcie główne: Ela podczas jednego z wyjazdów w skały, fot. D. Kałuża


Zachęcam też do przeczytania wspinaczkowych historii innych rodzin, które znajdują się w zakładce „Wywiady”.

Podobne artykuły

Skomentuj