Anna Radziejowska: „Trzecia młodość wspinacza zaczyna się, kiedy dzieci wyrastają z okresu nastoletniego”
Wszechstronna wspinaczka, prezeska i współzałożycielka Stowarzyszenia Skocznia, które aktywizuje osoby z niepełnosprawnościami poprzez wspinanie. Ania od ponad 25 lat wspina się nie tylko sportowo, ale przede wszystkim w górach. Wspólnie z mężem Kubą pokonują ściany skalne, m.in. w masywie Mont Blanc, Picos de Europa i w Tatrach. Lubi też skały. Spełniona zawodowo i życiowo mama Szymona oraz Jeremiasza. Podkreśla, że nigdy nie czuła się wspinaczkowo tak silna i mocna jak obecnie.
Ania to kobieta pełna energii i świetna rozmówczyni, więc można z nią porozmawiać niemal na każdy temat, nie tylko z dziedziny wspinania. W tym wywiadzie skupimy się na dwóch sferach jej życia: pracy z osobami z niepełnosprawnościami (OzN) oraz na jej doświadczeniach rodzinnego wspinania z dziećmi.
AGATA KAJCA (mama w skałach): Aniu słyszałam, że lubisz łamać stereotypy dotyczące wspinania. Możesz rozwinąć tę myśl?
ANNA RADZIEJOWSKA: Chodzi o to, że we wspinaniu pozory mylą. W powszechnym postrzeganiu pokutuje mit wspinaczki dostępnej tylko dla silnych i sprawnych. Jest w dużej mierze pochodną mody, która nastała w wyniku himalajskich sukcesów Polaków czy popularnych filmów mainstreamowych. Sprowadza się do przekonania, że w górach wysokich przed wszystkim się zamarza, a w skałach wisi na jednej ręce, tak jak Tom Cruise – nad przepaścią. We wspinaniu jest dokładnie na odwrót. Wspinają się dzieci, delikatne kobiety, ludzie ze różnymi schorzeniami, seniorzy czy osoby z niepełnosprawnościami.
Wracając do pozorów – fajnym przykładem tego, ze można się bardzo pomylić jest moja koleżanka, która będąc samotną mamą trójki dzieci wspina się na poziomie 8a. Czasem chodzimy razem w skały i lubię obserwować zaskoczenie na twarzach ludzi, którzy na początku z politowaniem patrzą na tę kobietę, ciągnącą pod skałę z przedszkolem i całym niezbędnym mandżurem wypełnionym zabawkami i jedzeniem na cały dzień. A potem ona wstawia się w 7b, a ich twarze wyrażają zdumienie w stylu: „Ona na 7b? Na pewno nie da rady.” Jakież jest ich zaskoczenie, kiedy ona tę drogę robi na rozgrzewkę. To jest właśnie łamanie stereotypów. Z jakiegoś powodu mamy zakodowane, że ktoś musi być siłaczem albo nabożnie medytować pod skałą, żeby dobrze się wspinać. Przecież, to że ktoś potencjalnie nie wygląda, jakby robił 8a, nie oznacza, że nie jest na takim poziomie.
Zanim przejdziemy do kwestii prywatnych chciałabym, żebyś przybliżyła nam czym zajmujesz się zawodowo. Jesteś założycielką i prezeską Stowarzyszenia Skocznia. Od kilku lat wspinacie się z dorosłymi osobami, które mają różne rodzaje niepełnosprawności. Kiedy utwierdziłaś się w przekonaniu, że to jest to, co chcesz robić w życiu?
Złożyły się na to dwa wątki. Przede wszystkim wspinałam się bardzo długo i szukałam sposobu, jak połączyć to z pracą w organizacjach pozarządowych (NGO), którą bardzo lubię i zajmowałam się nią przez większość życia zawodowego. W 2012 roku powstała Skocznia, którą założyliśmy z Jarkiem Mazurem, moim mężem Kubą Radziejowskim oraz Markiem Wierzbowskim.
Na początku realizowaliśmy programy dla dzieci ze świetlic środowiskowych, które zapraszaliśmy na wspinanie. Praca z młodzieżą była trudnym wyzwaniem, ale bardzo satysfakcjonującym. Pierwsze działanie Skoczni w kierunku osób z niepełnosprawnościami, udało się rozpocząć na początku pandemii w 2020 roku, kiedy zgłosiły się do nas dwie dziewczyny z mózgowym porażeniem dziecięcym – Monika i Pola. Mogliśmy podjąć to wyzwanie, ponieważ mieliśmy w zespole Jarka Mazura. Jarek zdobywał doświadczenie pracy z osobami z niepełnosprawnościami na obozach toruńskiej Fundacji Ducha skąd wyniósł odpowiednie know-how, jak pracować z osobami nie poruszającymi się samodzielnie. Monika na zajęcia wspinaczkowe przyjechała na wózku, a Pola przyszła o lasce. Poziom motywacji tych kobiet i entuzjazmu z jakim podeszły do wspinania – odmienił moje życie. Ich radość i determinacja oraz wyzwanie techniczne jakie stanowiła wspinaczka z nimi odblokowały mi w głowie jakieś nowe rejestry.
Oczywiście, od tego romantycznego momentu do miejsca, w którym jesteśmy teraz jako Skocznia i team Zawodników, trzeba było wykonać ogromną pracę koncepcyjną i organizacyjną. Obecnie prowadzimy kilkadziesiąt zajęć indywidualnych w miesiącu, mamy sekcję sportową, na pokładzie Skoczni jest kilkunastu instruktorów oraz prowadzimy szkolenia dla środowiska instruktorskiego. I właśnie zorganizowaliśmy I Otwarte Mistrzostwa w Parawspinaczce, w których udział wzięło 50 osób z różnymi rodzajami niepełnosprawności.
W ubiegłym roku udało mi się też napisać krótki poradnik o wspinaczce osób z niepełnosprawnościami, który opiera się w dużej mierze na naszych doświadczeniach. W przyszłym roku planujemy kolejne wydanie – będzie dwa razy więcej materiału. Mam nadzieję, że warsztaty oraz poradnik przyczynią się do rozwoju parawspinaczki w Polsce.
W jaki sposób osoby z niepełnosprawnością zaczynają się wspinać?
Pierwsze zajęcia są badaniem zakresu ruchu. Sprawdzamy w jaki sposób uczestnik reaguje na bujanie, czy może wygenerować ruch w skłopotanych częściach ciała. To, co robimy jest organiczne i staramy się, żeby uczestnicy jak najwięcej ruchów wykonywali samodzielnie. Przykładowo, możliwości wspinaczkowe osoby, która jeździ na wózku, zależą od tego na ile ma sprawne nogi. Niektórzy są w stanie częściowo użyć nóg i obciążyć stopień. Jeśli ktoś ma uraz rdzenia kręgowego na takim poziomie, że nogi nie funkcjonują, a funkcjonują ręce to robi, jak mówią Brytyjczycy – campusing, czyli podciągają się od chwytu do chwytu, jak na trenarzerze. Wymaga to silnej obręczy barkowej. Trenuje u nas dziewczyna z Tychów, bardzo wysportowana, biega maratony na wózku i ma taką silną obręcz barkową, że campus nie jest dla niej problemem.
Nasi zawodnicy to w dużej części osoby już aktywne i chętne do wysiłku sportowego. Staramy się ich nie wyręczać. Jeśli jest taka możliwość, to czekamy na wygenerowanie ruchu, nie pospieszamy nikogo. Zależy nam, żeby było w tym jak najwięcej samodzielności – to nie jest rehabilitacja, tylko sport. Zawodnicy OzN co do zasady nie narzekają, są szczęśliwi, że wykonują taką niestandardową aktywność. Mam taką refleksję, że kiedy trenujemy przez wiele lat, często zapominamy, ile radości daje nam sam ruch. Przywilejem jest być pełnosprawnym, jest nam to dane, ale może być ulotne. Praca z osobami z niepełnosprawnościami uczy niesamowitej pokory.
A możesz przybliżyć nam, jak wspinaczka osób z niepełnosprawnością wygląda za granicą? Czy są tam rozwiązania, na których można by się wzorować? Czy Polska jest na podobnym poziomie, jeśli chodzi o tę kwestię?
W Polsce istnieją dwie główne przeszkody w rozwoju wspinaczki osób z niepełnosprawnościami: brak przystosowanych obiektów i brak wyszkolonej kadry. Jeśli chodzi o obiekty, to dużo zależy od menadżerów i tego, czy zechcą dostosowywać swoje ścianki. W mieście stołecznym bywa z tym różnie. Z mojego doświadczenia wynika, że rozmowy z menadżerami choćby na temat zamontowania poręczy w toalecie albo zamocowania ułatwienia na progu, żeby wózkers mógł przejechać, nie są wcale takie oczywiste. Jedni taką poręcz zamontują, ale inni mówią „po co”. Jestem zdziwiona takim podejściem, mamy trzecią dekadę XXI wieku i taka forma dostępności po prostu powinna istnieć. Jeśli chodzi o instruktorów, to nie ma w tym nic dziwnego, że z obawy przed nieznanym mogą nie chcieć wziąć się za wspinanie z osobą, która nie chodzi. Aby rozwiązać ten problem prowadzimy szkolenia pod patronatem Polskiego Związku Alpinizmu. Od stycznia 2025 będzie to już nie tylko patronat, ale ważny element działalności Związku.
Jeśli zaś chodzi o inne kraje, myślę, że w tych bardzo rozwiniętych jak Wielka Brytania, Francja albo Włochy, gdzie ułatwienia w codziennym funkcjonowaniu dla OzN są dużo większe (dostępność obiektów, komunikacji) również obiekty wspinaczkowe są lepiej dostosowane do potrzeb OzN. Na pewno w krajach romańskich wspina się sporo osób na wysokim poziomie, w tym również w skałach. Wieloletnia mistrzyni świata w parawspinaczce, Francuzka Solenne Piret – amputantka, prowadzi nawet wymagające drogi wielowyciągowe w Alpach,a niewidomy Brytyjczyk Jesse Dufton poprowadził ostatnio wielowyciągową rysę 5.10d na własnej asekuracji.
Wspinaczkę mogą uprawiać osoby z różnymi schorzeniami. O różnym stopniu niepełnej sprawności. Instruktorzy Skoczni stosują specjalne techniki asekuracji, żeby zminimalizować niedogodności wynikające ze schorzenia OzN (fot. P. Drożdż).
W Polsce osoby z niepełnosprawnościami pojawiają się na ściankach, dzięki wysiłkom Skoczni, wrocławskiej BAZY czy Fundacji Sprawne Wspinanie. W skałach czy w górach jest znacznie trudniej. Do gór nie ma prostego dostępu z kolejek, a w skałach nie ma dostosowanych toalet. Ale, tak samo jak populacja wspinaczy pełnosprawnych zwiększyła się w ostatnich latach i oblega skały, jak i populacja wspinaczy z niepełnosprawnościami z czasem w nie ruszy.
Jeśli chodzi o wspinaczkę sportową i starty w zawodach międzynarodowych to możemy się pochwalić startem pierwszego reprezentanta Polski – Bartka Szyszkowskiego, który latem 2024 wystartował w Mistrzostwach Europy w Villars oraz w Pucharze Świata w Insbrucku. Młody zawodnik z Warszawy, ze Skoczni świetnie reprezentował nasz kraj, nie odstając w swojej kategorii poziomem od zawodników z całego świata. Pod koniec października zorganizowaliśmy również (PZA we współpracy ze Skocznią) I Otwarte Mistrzostwa Polski w Parawspinaczce. Rekrutacja przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Wystartowało prawie 50 uczestników z Polski w tym dwójka Polaków – z Norwegii i Niemiec. To ważny krok w stronę rozwoju parawspinaczki w naszym kraju.
Zostawmy na chwilę kwestie zawodowe. Powiedz mi jak tam Twoje wspinanie. Ostatni raz miałam okazję spotkać Cię w hiszpańskiej Chulilli, gdzie właśnie zaczynałaś urlop z mężem.
Wspaniale! Wprawdzie nie regeneruję się już tak szybko, jak dwadzieścia lat temu, ale mam na pewno dużo większe doświadczenie i nie denerwuję się tak bardzo jak kiedyś na drogach sportowych. Jak byłam młodsza to czułam napięcie sportowe, które bardzo często zmiatało mnie ze ściany. Ponieważ jako młodzi rodzice masę czasu spędzaliśmy na Jurze (najbliższe skałki od domu) to żeby spełnić jakieś tam założenia sportowe dużo patentowaliśmy. W napięciu, że zaraz dziecko się obudzi, albo będą chcieli grać w piłkę, albo jeść. Natomiast teraz mam więcej doświadczenia, wspinam się dużo spokojniej. Dużo więcej wspinam się on-sightem i to mi sprawia kolosalną frajdę. Oczywiście Jura jest mało onsajtowa, więc teraz bardziej realizujemy się w skałkach bardziej na zachód od Polski.
Jeśli chodzi o formę wspinaczkową, to kiedy doładuję odpowiednio na ścianie, czuję się tak mocna, jak nigdy wcześniej w życiu. Mam taką fantazję, że może kiedyś zrobię 8a. Widzę często we Włoszech czy we Francji panie po 60-tce, które wychodzą z pracy i po południu wspinają się w skałach na takim poziomie i to mnie jakoś pokrzepia, że jest jeszcze trochę czasu.
Wspinam się dosyć regularnie, z powodu Skoczni jestem na ścianie praktycznie codziennie. Z moim mężem Kubą robimy też piękne drogi wielowyciągowe w górach. W skałach wspinam się sportowo. Korzystam, ile się da.
Jako mama dwóch synów masz spore doświadczenie w rodzinnym wspinaniu. Jakie są Twoje refleksje na temat tego okresu, kiedy dzieci były małe, a Wy chcieliście się wspinać? Jak sobie radziliście w skałach?
Mieliśmy swoje patenty. Po przyjściu w skały zawsze najpierw bawiliśmy się z nimi przez 30,40 minut. Podobał im się ten układ, że spędzamy czas razem, a potem się wspinamy. Pamiętam, że kiedy starszy syn nauczył się zegarka, to siedział z dużym budzikiem w rękach i pytał, jak będą ustawione wskazówki, kiedy będzie czas na zabawę. Potem siedział i czekał z tym budzikiem pod ścianą patrząc, jak wskazówki się przesuwają.
Dzieci muszą czuć, że są ważne w skałach. Powinniśmy podchodzić do tego racjonalnie, podzielić czas. Mój mąż budował na Jurze zamki z kamieni, zabieraliśmy w skały figurki rycerzy i toczyły się na nich bitwy. Pamiętam, że nosiliśmy dużo rzeczy w skały, ale dzięki temu dzieci dość dobrze funkcjonowały, a my wykorzystywaliśmy czas dany nam w skale na maksa. W naszym przypadku to ‘wkładanie’ wysiłku w dzieci w trakcie dnia w skałach sprawiało, że one też ‘dawały nam żyć’.
Zdarzało nam się oczywiście odpuszczać i rezygnować z wspinania. Były dni, kiedy po prostu się nie dało. Dzieci marudziły tak, że trzeba było odpuścić. Ale kiedy wszystko było poukładane, dzieci zdrowe, zabawki na miejscu – to korzystaliśmy. Z jakiegoś powodu w skałach lepiej nam wychodziło, kiedy byliśmy sami, niż z drugą parą rodziców. Mam takie doświadczenie, że im więcej osób, tym uwaga zawsze była bardziej rozproszona i ciężko nam się było skupić. Dzieci w potrzebie i tak będą wołać swojego rodzica, więc większa liczba opiekunów nie zawsze się sprawdza.
Nieszczęśliwi chłopcy byli tylko w czasie, kiedy mieliśmy z Kubą napięcie sportowe. Były takie 2 lata. Robiliśmy wtedy na Jurze życiówki. Myśmy się realizowali, ale dzieci były już bardzo znudzone jeżdżeniem ciągle w te same miejsca. Starszy syn mocno odreagował i nie chciał przez parę lat jeździć z nami w skały, był tym przemęczony.
Autokrytycznie muszę przyznać, że nasze dzieci rzadko jeździły z nami w inne miejsca outdoorowe. W górach skałach byliśmy bardzo często, nad morzem…od wielkiego dzwonu. Zdarzało się, że przed Alpami zajechaliśmy nad morze do Chorwacji, ale to były jakieś takie 5-dniowe koncesje. Ani ja, ani Kuba nie jesteśmy fanami plażowania, ale na szczęście babcia chłopaków kocha morze i zabierała ich dzielnie na wakacje nad Bałtyk jak byli mali.
Dużo się wspinasz, więc często bywasz w skałach i na ściance. Zakładam, że widujesz czasami młodych rodziców. Czy widzisz jakieś różnice mentalne, między tym jak to jest być wspinaczkowym rodzicem teraz, a jak było kiedyś? Mamy trochę łatwiej?
Kiedy urodziłam Szymona mieliśmy oboje 27 lat, więc byliśmy młodzi i silni 🙂 Od razu braliśmy go w skały. Pod namiot pojechaliśmy z nim jak miał 6 miesięcy. Dzisiaj rodzice mają często przekonanie, że dziecko najlepiej jest wychowywać w pewnym rytmie, kąpiele o stałej porze i posiłki o równej godzinie. I czysty pokój w agroturystyce, albo w hotelu. My mieliśmy to w mniejszym poważaniu. Pamiętam sceny pod skałami, gdy dziecko koleżanki wkładało kamyki do buzi, a ona cierpliwie je wyjmowała i puszczała, żeby szło dalej. Dziecko było szczęśliwe pod skałą bez tych wszystkich rytuałów. Nasze też chodziły brudnawe 🙂 I zasypiały w najmniej spodziewanych momentach, bez czytania na dobranoc. Teraz też widzę takie sytuacje, ale jest ich jakby mniej. Jest więcej wspomagaczy, tablet w grze, jakoś jest bardziej ‘higienicznie’.
W dzisiejszych czasach dzieci można też zapisać na zajęcia wspinaczkowe, już kiedy mają 3-4 lata – to jest coś niebywałego. W Warszawie możesz pójść na ściankę i masz usługę babysittingu z elementami wspinania. Czegoś takiego nie było za czasów, kiedy nasze dzieci były małe. Musieliśmy kombinować, więc chodziliśmy trenować w porach, kiedy dziecko spało albo wynajmowaliśmy nianię i jechaliśmy na ścianę sami. To były jedne z droższych treningów. Teraz są strefy fun-climb, małpie gaje… Transakcja może być wiązana – dzieci się bawią, a ty się wspinasz.
Czy Szymon i Jeremiasz poszli w Wasze ślady i są zainteresowani wspinaczką?
Nigdy na to nie parliśmy. Obaj uprawiali judo jako dzieci, a potem poszli w inne sporty. Teraz Jeremiasz – młodszy – się wspina, ale to jest jego autonomiczna decyzja, wybrał bouldering. Jeździ z nami również w góry i sprawnie przechodzi z Kubą drogi wielowyciągowe. Starszy syn nie wspina się regularnie, ale podobnie jak młodszy, działa czasem z Kubą w Alpach latem, a i ruchu wspinaczkowego nie zapomniał. Nie mamy ambicji, żeby chłopcy się wspinali, bo my jesteśmy wspinaczami, ważne, żeby regularnie uprawiali ruch.
Jak wspominasz jesteście z Kubą już ponad 25 lat razem. Ciekawi mnie, czy po tylu wspólnych latach lubicie się dalej razem wspinać?
Z perspektywy czasu myślę, że dużo łatwiej jest być w związku, gdzie obie strony się wspinają. Unika się wtedy reglamentowanego czasu na wspinanie, co występuje w przypadku, kiedy jedna osoba w związku nie jest wspinaczem. Z zasłyszanych historii wiem, że trzeba mieć dużo silnej woli, żeby w takiej sytuacji wybrnąć bez szwanku dla obu stron.
Co do wspólnego wspinania z Kubą – ja z nim ogólnie lubię spędzać czas. Nie tylko prowadzimy gospodarstwo domowe i żyjemy razem od ponad 25 lat, ale mój mąż jest moim najbliższym przyjacielem, a wspinanie się z nim to jest najfajniejsza rzecz, jaka mnie spotyka. Dobrze się już znamy, pryncypia są dla nas jasne, wspinamy się i będziemy się wspinać. Jesteśmy w miarę spełnionymi ludźmi na tym etapie życia. Poza tym nasze dzieci są już duże – starszy syn ma 21 lat, młodszy prawie 17 lat. Nie mamy problemów z podziałem obowiązków opiekuńczych, bo obaj są już samobieżni.
Kiedy któreś z nas ma swoje fantazje wspinaczkowe, to potrafimy realizować je oddzielnie. Kuba znakomicie wspina się zimą w górach, za czym ja nie przepadam. Ja wolę sportowe wspinanie, też w górach, ale nie mam jakiś napinek, projektów, lubię się dużo powspinać w ładnym skało- lub górostworze, więc jak mamy taką fantazję i czas wolny to bierzemy psa i jedziemy gdzieś w Europę. Z tego punktu mogę powiedzieć, że jak dzieci wyrastają z okresu buntu, to zaczyna się trzecia młodość wspinacza.
Wspólnie z Kubą, który jest cenionym przewodnikiem IVBV/IFMGA/UIAGM wspinacie się też m.in. w Chamonix, Mont Blanc czy Tatrach. Widoki w górach są piękne i jest to przygoda, ale bywa tam też niebezpiecznie. Czy jako mama masz w głowie jakiś mechanizm na radzenie sobie z takimi myślami?
Przeżywam to bardziej jako partnerka, niż jako mama. Rozumiem obiektywne niebezpieczeństwo wspinaczki. Zawsze czuję niepokój gdy Kuba jedzie na wypraw, ale mam taki mechanizm, że konteneruję ten lęk w specjalnej szufladce i na czas, gdy wyjeżdża po prostu o tym nie myślę. Ten lęk przebił się chyba tylko raz, kiedy Kuba z Marcinem Tomaszewskim kończyli wspinaczkę na Cerro Torre. Pamiętam, że byłam tak zestresowana, że nakrzyczałam na bliskiego kolegę na ścianie w zasadzie bez powodu.
Jeśli chodzi o nasze wspólne wspinaczki – raczej nie chodzimy na drogi bardzo ryzykowne. Mój mąż Kuba jest przewodnikiem IVBV/IFMGA/UIAGM i ma duże doświadczenie w górach, więc cele są odpowiednio dobrane. Chodzimy na wysokie góry na ‘bezpieczne wspinanie’. Jak to mówi zawsze mój mąż: „nie idziemy w góry, żeby się zabić”. Ryzyko, że lina się przetrze, albo że ktoś spadnie z kawałkiem bloku zawsze istnieje, ale minimalizujemy je na ile się da wybierając odpowiednie cele i patrząc na warunki, analizując prognozy. Nie przemy za każdym razem i w każdych warunkach. Strach i ryzyko zamykam w pudełeczku w mojej głowie. Jak podejmuję decyzję, że gdzieś idę to robię to i oswajam ryzyko. Nie myślę o nim, a ono do mnie nie wraca. Na wiszącym stanowisku w połowieściany Osterwy nie otwiera mi się pudełko z myślami „co ja tu robię!”.
Gdybyś mogła przekazać radę wspinaczkowym rodzicom, to co byś im powiedziała?
Żeby nie ustawać w pasji, jeżeli wspinanie jest ważne w naszym życiu i nas definiuje. Nie wmawiać sobie, że dziecko będzie bardziej szczęśliwe w trakcie trzytygodniowych wczasów nad morzem zamiast w skałach, bo wtedy to my nie będziemy zadowoleni. Pojawienie się dzieci, nie powinno wpływać na jakość naszego wspólnego życia. Dziecko jeszcze będzie miało czas na poznanie swoich zainteresowań i pasji, a ważniejsze na tym etapie jest to, że rodzice podążają za swoją pasją i nie gorzknieją na kanapie, rezygnując ze wszystkiego… Dziecko będzie szczęśliwsze, kiedy będzie miało szczęśliwych rodziców.
Autor tekstu: Agata Kajca (mama w skałach),
https://facebook.com/mamawskalach/
IG: @mamawskalach)
☕ Jeśli macie chęć wesprzeć moje działania w sieci to możecie to zrobić kupując mi kawę: https://buycoffee.to/mamawskalach, dzięki temu mogę tworzyć artykuły i pozwolić sobie na prowadzenie tej strony 🙂
Zdjęcie główne: Ania w trakcie wspinaczki na jurajskich skałkach, fot. P. Drożdż. Pozostałe zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego autorki.