Jak wspinać się z dziećmi i nie zwariować?

Podejrzewam, że każdy rodzic chociaż raz zastanawiał się, czy wyjścia z dziećmi w skały mają w ogóle sens. Głównie dlatego, że odbiegają one od naszych wyobrażeń o sielance pod skałą, gdzie rodzice oddają się wspinaczkowej przygodzie, a dzieci chodzą jak w zegarku. W rzeczywistości wpinu jest jak na lekarstwo, a żeby do niego doszło cała rodzina musi się nieźle napocić. Czasami już samo dotransportowanie dzieci i całego majdanu pod skałę jest wyczynem, a to wcale nie koniec kłód rzucanych pod nogi 😉 Nie od dziś wiadomo, że podczas pobytu w skałach działa prawo Murphy’ego, więc jeżeli przewidziałeś cztery możliwe awarie i zabezpieczyłeś się przed nimi, to natychmiast wydarzy się piąta, na którą nie byłeś przygotowany. Jak więc ogarnąć się w tym rodzinnym galimatiasie i nie zwariować?

O swoich doświadczeniach napisała dla Was Marysia Czok, wspinaczkowa mama czwórki pociech: 11-letniej Agusi, 8-letniej Agatki,  6-letniej Karolinki i 2-letniego Arturka. Kiedyś jej główną dyscypliną były biegi górskie, ale od 2018 roku jeździ regularnie ze swoim mężem Piotrkiem i dziećmi  w skały. Szczególnie lubią niemiecką Frankenjurę i nasze polskie wapienie, a od niedawna również piaskowce. Pasją zarażone są także ich dzieci, które również się wspinają. W zeszłym sezonie Marysia zrobiła życiówkę Syndrom Niedopchania VI.4 na Górze Birów. Zaledwie kilkanaście dni temu jej łupem padł również krótki, wesoły bulder Mouchy Mě Už Serou 7B+ w czeskim rejonie Bor. Miłośniczka aktywnego wypoczynku, lubi słuchać motywujących podcastów, a dla relaksu dbać o przydomowy ogródek.

Garść spostrzeżeń i refleksji

✅ Wyjazdy wspinaczkowe z dziećmi to nie wakacje, mimo tego co myślą niewspinający, wracasz utyrany po pachy

Często bywa tak, że po jednym wyjeździe na ścianę czy w skały szybko orientujemy się, czego potrzebuje nasze dziecko. Zdajemy też sobie wówczas sprawę, z jakim osobnikiem mamy do czynienia – niecierpliwym, cechującym się ułańską fantazją maluchem, który w nosie ma nasze „stój”, „posiedź chwilę” czy „nie stój nad przepaścią!”. W przypadku naszej czwórki trzeba na pewno mieć oczy dookoła głowy, szczególnie, że jeśli jedno dziecko czegoś ciekawego nie wymyśli, to inne mu szybko w tym pomogą 😉 Na porządku dziennym są upadki czy turlania się ze skał, wymachiwania patykiem przy oczach, zrzucanie z hamaka, a nawet loty z wózka po rozpięciu przez siostrę.

Musieliśmy wypracować swój własny system. Piotrek, mój mąż, zazwyczaj zaczyna sezon wcześniej i dopóki jest za zimno dla dzieci, to jeździ w skały sam. Od maja wspinamy się już całą ekipą. W okresie wakacyjnym raz lub dwa razy w tygodniu jeżdżę
z dziećmi w skały bez męża, umawiając się z kimś znajomym. Póki nie wrócę do pracy jest to możliwe. Wyjazd z dziećmi wiąże się u nas z reżimem i dyscypliną, więc rano przed wyjazdem w skały trzeba wszystko ogarnąć. Staram się być na miejscu wcześniej, żeby rozłożyć nasze małe obozowisko – rozwiesić hamak, dać dzieciom jeść i wstępnie zorganizować zabawę. Przez kolejne godziny, wpinamy się do oporu, żeby nie mieć poczucia, że coś tracimy. Po powrocie dzieci idą spać, a my gotujemy
i szykujemy rzeczy na następny dzień. Stosujemy na wyjazdach zasadę dwa na jeden, czyli po dwóch dniach wspinu przypada odpoczynek. Dni restowe są dla dzieci – chodzimy na basen, do zoo czy na place zabaw.

Na bulderach z córką Agnieszką i synkiem Arturkiem (fot. J. Jelonek)

W skały z reguły zabieramy piłkę, frisbee, bańki mydlane, a odkąd pojawił się synek to jadą też samochodziki i… dużo jedzenia. Wiadomo, że w skałach dzieci są zawsze głodne, a jak głodne to i stękające, więc lepiej mieć zapas prowiantu 😉 Do wyciszenia zabieramy wózek biegowy, który jest lekki i dzięki dużym kołom łatwiej jest nim wjechać po wertepach. Czasami pomagamy dzieciom budować szałas, w którym mają domek i to też je angażuje na jakiś czas. Mąż wiesza dzieciom huśtawki lub bujają się na wędkach. Pewne jest, że prężąc się na skale w chwilowym skupieniu, zaraz usłyszę znamienne „mamaaa!”, dlatego dogaduję z dziećmi zasady na czas wspinania. Proszę ich o to, żeby kiedy jestem na skale nie wołały mnie bez potrzeby, tyko próbowały poradzić sobie same. Staram się im tłumaczyć, że się stresuję, kiedy krzyczą do mnie i proszą o pomoc, kiedy prowadzę drogę. Informuję, że w przerwach od wspinania zrobimy razem, to co chcą lub przypominam o atrakcjach zaplanowanych po wspinaniu. Według mnie łatwiej ich z taką perspektywą utrzymać w ryzach pod skałą. Dziewczynki są już na tyle pomocne, że obserwują poczynania małego albo bujają go w hamaku. Doszłam do takiej wprawy, że potrafię tak ustawić zabawę, że Arturek dosłownie „przetrwa” tylko kilka minut mojej wstawki.

Co roku jedziemy też na Franken i polską Jurę, na ponad dwa tygodnie i wtedy zazębiamy się z tymi, którzy mają dzieci. To w zasadzie rozwiązuje problem, bo mimo, że nie jest idealnie, to już ktoś spojrzy na małego, ściągnie go ze skały, w czasie jak jest ze swoim dzieckiem i vice versa. Tak się uzupełniamy. Ogólnie Frankenjura jest bardzo „kinder freundlich” i oferuje sporo atrakcji. Kiedy wspinaliśmy się w popularnym Pottenstainie, to w dni restowe dzieci miały co robić. Byliśmy na basenie Cabriosol
w Pegnitz, leśnym parku ze zwierzętami Wildpark Hufeisen, w którym można karmić zwierzęta. Odwiedziliśmy też nowoczesne i interaktywne DB Museum, w którym drugie piętro jest całe dla dzieci. Fajne było tez zwiedzanie Norymbergi i sklep
z pamiątkami obok studni Schöner Brunnen, spacer do ruin zamku Neideck, przejazd kolejką Dampfbahn Fränkische Schweiz.

Na ścianę wspinaczkową w sezonie listopad – kwiecień jeździmy trzy lub cztery razy w tygodniu. Moim patentem na zaoszczędzenie czasu jest to, że mam przygotowaną torbę, której nie rozpakowuję, a tylko wymieniam pojemniki z jedzeniem czy uzupełniam braki, np. pieluchy i zabawki. Zostawiamy tam także etatowe łóżeczko turystyczne, które rozkładamy, kiedy robimy trening z liną. Przydaje mi się również, kiedy jestem na ściance sama, a mam do zrobienia dłuższe sekwencje. W przerwach między wstawkami wyciągam syna z łóżeczka, a na rundę treningową wkładam go z powrotem ze stosem zabawek. Dziewczynki raz w tygodniu chodzą na sekcje wspinaczkowe. Towarzystwo innych dzieci i wspólna zabawa sprawiają, że mają dobre skojarzenia ze ścianką, a my mamy godzinę na trening tylko z jednym lub dwójką dzieci. Staramy się je w przerwach włączyć w trening np. wymyślając mini obwód, zadając baldy do przejścia czy dając najmłodszemu szczotkę do czyszczenia chwytów.
Z czwórką dzieci na ściance nie jest lekko, ale udaje nam się to wszystko tak skonfigurować, żeby wszyscy byli zadowoleni.

✅ Odporność psychiczna na to, co dzieje się pod skałą, każdego dnia też jest inna

Z dziećmi emocji nie da się tak efektywnie ukierunkować na wspinanie. Poziom skupienia jest niższy, a bodźców niezwiązanych z wysiłkiem sportowym w czasie wyjazdu jest mnóstwo. W krótkim czasie robisz wiele rzeczy naraz: zmieniasz pieluchę, karmisz piersią, podajesz jedzenie starszym dzieciom i odpowiadasz na różne pytania nurtujące małe główki. Masz dziesięć rąk i kilka par oczu 😉 Jesteś w tym maminym, hormonalnym roztargnieniu i nagle jest twoja kolej na wspin. Wołają cię, więc starasz się odciąć od wszystkiego, wskakujesz na skałę i dajesz performance. Umówmy się – czasami to nie jest takie łatwe.

Uważam, że nie da się trenować jak pro, oczekiwać od siebie dużo, kiedy nie masz czasu na porządny odpoczynek, sen, jedzenie, a niejednokrotnie przez to jesteś w trwającym dłużej napięciu. Z dziećmi nasza elastyczność w podejściu do sytuacji wymaga czasami trudnej umiejętności odpuszczania, ale dzieje się to z korzyścią dla siebie i innych. Oczywiście czasami chciałoby się porządnie zmęczyć tylko treningiem, czujemy, że mogłybyśmy więcej i lepiej – mamy przecież swoje ambicje. Szczególnie, jeśli mamy ten „sportowy pazur”, chcemy się wykazać i wyznaczać sobie nowe trudne cele. I chyba stres i ciągłe oczekiwanie od siebie „za dużo” odbiera nam- mamom – radość z tego, że naprawdę robimy super, niecodzienne rzeczy. Lepiej powoli, ale do przodu, bez kontuzji, bez problemów ze zdrowiem, czasami odpuszczając.

Performance na skale (fot. J. Jelonek)

Każdy wiek dziecka ma swoje prawa, potrzeby i trudności. Wymaga od nas zmiany oczekiwań wobec dziecka, ale i siebie. Wspinanie jest dla nas – to już mega dużo. Wplatamy w to dzieci i idziemy trochę pod prąd, bo przecież oczekiwania społeczne są inne. To trochę egoistyczne, że będąc mamą chcesz wycisnąć z czasu coś dla samej siebie. Jaki sport by to nie był. Ale jednocześnie, dokładając do doby ponadprogramowe zajęcia, chcemy sprawić by było idealnie.

W pewnym momencie zaczęłam myśleć o tym co mnie rozprasza i dalej powoduje frustrację w trakcie wspinania z dziećmi. Bywało tak, że docierając pod skałę z wielkim plecakiem, pchając wózek, upocona niemiłosiernie, czułam taką ulgę, że znowu się udało, że po prostu chciało mi się płakać. Niektóre przyczyny okazały się banalne.

Zdałam sobie sprawę,  że nie lubię nierozgrzana wchodzić w drogę, a często bagatelizowałam rozgrzewki. Zaczęłam więc zabierać gumy i staram się dogrzać na dole, np. zrobić trawersy na skale czy porozciągać. Jednocześnie dzieci mogą latać koło mnie, a ja mam już większego spręża przy wejściu w drogę. Moim rytuałem jest kawka na palniku z makinetki. To jest chwila dla mnie i znacząco redukuje poziom stresu. Delektuję się nią zawsze przed decydującą rundą na skale, najlepiej w miłym towarzystwie. Tak mi się udało poprawiać życiówkę i flash. Czasami się śmieję, że dla tej kawy z makinetki jeżdżę w skały 😉

Kiedy jeździmy z mężem jest łatwiej z logistyką i podziałem obowiązków, choć dla mnie ciekawe jest to, że często dla dzieci niezauważalny jest fakt, że obok stoi tata. Niezależnie od wieku z większością rzeczy zwracają się do mnie. Trzeba powiedzieć też, że nawet gdybyśmy nie chciały, żyjemy w społeczeństwie z tradycjami patriarchatu. Mój mąż wyniósł z domu tradycyjny wzorzec rodziny, a ja mam tendencje do ogarniania wszystkiego zamiast odpuścić. Trochę czasu zajęło mi dostrzeżenie, że jestem zbyt zmęczona, żeby się wspinać i to ja sama muszę zmienić podejście. Dużo zależy od naszego nastawienia. Moje doświadczenie jest takie, że musiałam parę razy „wygarnąć kawę na ławę” i pokazać mężowi, że on pakuje na wyjazd swój plecak, a ja przez kilka godzin wszystkie inne potrzebne rzeczy: ubrania na każdą pogodę, jedzenie, zabawki, swój sprzęt…On musi przejąć cześć obowiązków. Tylko trzeba mu pokazać co ma zrobić, mówić otwarcie, nie dusić tego w sobie. Jeśli czego nie komunikujemy, to w jaki sposób druga osoba ma się tego domyśleć? To samo dotyczy skał. On też jest od tego, żeby zająć się małym i zadbać o mój komfort w czasie wspinania. Musimy się wspierać.

Trzeba wspomnieć też, że są nie tylko emocje związane z samym wspinaniem, ale również te pojawiające się przy organizacji wyjścia na trening, która sam w sobie zajmuje najwięcej czasu. Przygotowanie, pakowanie jedzenia poczynając od obiadu, przekąsek, po kolację, zabranie zabawek, czasami książek z zadaniami do szkoły, no i sprawdzenie na koniec czy na pewno dzieci wszystko zabrały. Jest to ciągłe lekkie napięcie i raczej nie dzieje się to jak w świecie dorosłych, bez powtarzania i czasami poganiania, dlatego jest potrzebna cierpliwość, a raczej jej ciągły trening. W tym roku pierwszy raz pojechałam na ściankę bez dzieci, synek się rozchorował, a ja potrzebowałam resetu. Przed wyjściem przygotowałam kolacje dla dzieci, leki, ubranka, ale kiedy przyjechałam na ścianę, to byłam tak spięta, że wspinało mi się tragicznie. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić bez tego ciągłego hałasu i ustawiania sytuacji tak, żeby nikt nie zginął. Stresowało mnie to, że powinnam się wykazać. Wtedy dotarło do mnie, że 80 % mojego zaangażowania w czasie treningu pochłaniają dzieciaki.

Nie ma też co lukrować i ukrywać, że poza tym są emocje chyba podobne do tych, które pojawiają się przy wszystkich innych czynnościach wymagających zaangażowania, skupienia i wysiłku, a przy których towarzyszą rodzicom „mali ludzie”. Oni wiedzą dokładnie, które momenty wybrać, żeby było ciekawiej. Harmonii i spokoju bywa mało i trzeba korzystać ze wszystkich chwil, kiedy dzieciaki są zajęte, żeby wycisnąć coś z pobytu na ścianie, a i tak momentami wkrada się frustracja i zdenerwowanie.
Z drugiej strony wspinanie z dziećmi to taka nauka „Zen” w przyspieszeniu – ćwiczysz opanowanie, na bieżąco próbujesz zapewnić sobie spokój wymyślając zajęcia dla nich i osiągasz chwile wolności na ścianie 🙂 Czasami pojawia się też żal, że nie wyjdziesz się powspinać, a w planach masz założony mocny tydzień. Najczęściej dzieje się to wtedy, kiedy dzieci chorują, mają swoje ważne zajęcia i sprawy, a póki są małe musisz im we wszystkim towarzyszyć. Gorzej jak tydzień zamienia się w dwa, trzy lub miesiąc, kiedy nie możesz dotrzeć na ścianę. Wtedy jedyne co możesz zrobić, to zdać sobie sprawę, że nie na wszystko masz wpływ i pogodzić się z tym.

✅ Największa radość i satysfakcja jest z tego, że umiemy spędzać razem czas i każdy znajduje we wspinaniu coś dla siebie

Każda rodzina ma swój wzór wychowania, różny stopień pomocy ze strony innych opiekunów, podział pracy zawodowej. W związku z tym ma też swoje autorskie rozwiązania. Bardzo lubię jak inni radzą nam odnośnie wychowania i organizacji czasu rodziny 😉  Prawie cztery lata temu, odkąd zaczęły się obowiązki szkolne, zapadła wspólna decyzja, że póki co zostaję z dzieciakami w domu. Przed tą decyzją łatałam jakoś pracę zawodową i opiekę nad dziećmi, ale było to wyzwanie. Nie mamy pomocy na miejscu przy dzieciach. Awaryjnie przyjeżdża babcia na dzień lub dwa, zazwyczaj wtedy, kiedy któreś dziecko jest na tyle chore, że nie możemy z nim wyjść z domu. Na pewno byłoby nam dużo trudniej wygospodarować czas naszą pasję, gdybym wróciła teraz do zawodu. Tym bardziej, że wspinaczka jest naszą rodzinną aktywnością, w której wszyscy biorą udział.

Jeszcze kilka lat temu trenowałam biegi górskie (fot. arch. prywatne)

Często zdaję sobie też sprawę, jak dużo nauczyłam się mając dzieci, także o sobie. W czasach szkolnych trenowałam lekkoatletykę, a w czasie studiów dużo chodziłam po górach. W ramach wyjazdu kursowego na przewodnika górskiego pierwszy raz pojechałam w skały, ale to był tylko epizod. Kiedy już urodziła się pierwsza córka mieszkając w okolicach Beskidu Śląskiego zaczęłam biegać po górach (2013-2014) i to stało się moją pasją na 2 lata, póki życie pozwoliło. Jeszcze przy trójce dzieci, kiedy najmłodsza córka była „na cycu” udało mi się wrócić do biegania i ścigania w górach w 2019 roku. Jednak opieka nad dziećmi, późnowieczorne, w zasadzie nocne treningi, praca i brak treningu uzupełniającego przypłaciłam kontuzją, przemęczeniem
i kłopotami ze zdrowiem.

Wtedy okazało się, że wspinanie przez to, że jego trening ma dużo różnych form, jest świetnie dostosowany do naszych rodzinnych potrzeb, a jednocześnie pozwala się pozbyć nadmiaru energii i daje dużą frajdę. Początkowo wspinanie traktowałam zastępczo i jako aktywność „na chwilę” zamiast biegania i dopiero w zeszłym sezonie wsiąknęłam na dobre. Równocześnie staram się nie stawiać sobie dużych, a czasami żadnych oczekiwań przed wyjazdami w skały, biorąc pod uwagę poziom wyspania, stan zdrowia, poziom aktualnego zmęczenia, itp. Lubię sam proces treningu i tego jak ciało dostosowuje się do aktywności, słucham wywiadów czy czytam artykuły o treningu i mentalnej stronie wspinania, która jest bardzo istotna. Dzieci w dzień nie urosną, ani nie staną się samodzielne, a ja jeśli chcę z nimi robić to co robię, muszę szukać jakiejś równowagi. Wystartowałyśmy z dziećmi na zawodach, potem również kilka razy z mężem. To też dodaje skrzydeł. Córka zdobyła nawet w cyklu zawodów Mistrzostwo Opolszczyzny we wspinaczce sportowej, a w zeszłym roku zrobiła drogę Z widokiem na księżyc VI+ na Jęzorach.

Plan treningowy to dla mnie podstawa. Papierowa duża kartka z tabelą, która pokazuje ile pracy już wykonałaś daje kopa. Pokazuje też ile tygodni wypadło z harmonogramu, ale to wliczam jako pewnik już zaczynając trening w listopadzie. Taką rozpiskę mam przygotowaną przez kolegę Damiana Sobczyka, który ma na koncie sporo mocnych przejść. Wydaje mi się, że najważniejsze, to odkrycie tego, co pomaga Ci się skupić na celach, motywować i trzymać się ich mimo okresów „przestoju. W wirze dnia codziennego, w który wliczamy wychowanie dzieci, szkołę, także muzyczną, zajęcia dodatkowe – nam udało się zaangażować wszystkich we wspinanie. Najgorzej jest w okresach, kiedy dzieci chorują, bo zarażają się nawzajem i trwa to tygodnie. Wielokrotne wstawanie w nocy, przemęczenie, sprawia, że w końcu ty też zaczynasz chorować, a wtedy o treningu nie ma mowy. Za każdym razem, kiedy wracam po takiej przerwie do wspinania czuję się na początku jakbym uczyła się tego na nowo
i ciężko mi się w nie wkręcić z powrotem.

Motywacyjnie słucham podkastów na Spotify, np. Training Beta i The Nugget Climbing. Próbuję słuchać mądrzejszych ode mnie. Myślę, że rodzicielstwo da się pogodzić z naszymi potrzebami w taki sposób, żeby nas po prostu „nie zajechało”. Nie znaczy to, żeby odpuszczać treningi i swoje ambicje. Trzeba przygotować się i próbować z maluchami ile się da, ale mieć z tyłu głowy, że nic nie musisz na siłę.

Autor tekstu:
Marysia Czok

Zdjęcie główne: Marysia i jej córka w trakcie skalnej zabawy na niemieckiej Frankenjurze, fot. Joanna Jelonek.

Marysia Czok

Marysia Czok, wspinaczkowa mama czwórki pociech: 11-letniej Agusi, 8-letniej Agatki, 6-letniej Karolinki i 2-letniego Arturka. Kiedyś jej główną dyscypliną były biegi górskie, ale od 2018 r. jeździ regularnie ze swoim mężem Piotrkiem i dziećmi w skały w Polsce i za granicą. Szczególnie lubią niemiecką Frankenjurę i nasze polskie wapienie, ale ostatnio zakochali się również w piaskowcu. Pasją zarażone są również ich dzieci. W zeszłym sezonie Marysia zrobiła życiówkę Syndrom Niedopchania VI.4 na Górze Birów. Miłośniczka aktywnego wypoczynku, lubi słuchać motywujących podcastów, a dla relaksu dbać o przydomowy ogródek.

Podobne artykuły

Skomentuj