Julia Koczur – mama bliźniaków z friendami w plecaku
Są takie mamy, które po urodzeniu dziecka nie robią życiówek i nie wracają do formy tak szybko, jakby sobie tego życzyły. Nie cisną w skałach w każdy weekend, a wyjście na panel przesuwają z rozczarowaniem na inny termin. I to nie jest tak, że im się nie chce, nie mają spręża czy są niezorganizowane. Im po prostu brakuje na to czasu. Jedną z takich mam jest Julia, która daje się namówić na rozmowę, ale z uśmiechem zaznacza, że jest idealnym przykładem na to, jak nie wspinać się mając dziecko. A właściwie dwójkę dzieci naraz. Bo Julia jest mamą bliźniaków – Uli i Rysia. Jak sama mówi, od kiedy na świecie są dzieciaki, rzeczywistość dobitnie zderzyła się z jej planami i wyobrażeniami na temat wspinania. Bez cukru, bez owijania w bawełnę, za to z dystansem i uśmiechem opowiedziała mi o sobie i swoim macierzyństwie.
Julia, moja kolejna bohaterka, lubi wyrwać się na kilka dni w ulubione góry wysokie, żeby „wyczyścić głowę”. Z czego? Przez pierwsze miesiące z trudnej codzienności, z kolkowych dzieci i permanentnego braku snu. Potem z niełatwego powrotu do bycia architektem i synchronicznie chorujących dzieciaków. Po ponad trzech latach wreszcie może powiedzieć, że chyba najgorsze już za nią i jest o kilka leveli do przodu w tej grze. Mimo tego nie czyni spektakularnych planów wspinaczkowych, bo wie, że rzeczywistość gorzko weryfikuje wyobrażenia. I właśnie o tym rozmawiamy w pewien letni wieczór.
Chcieć nie zawsze znaczy móc
Kiedy Julia została mamą, wszystko miało toczyć się tak, jak wyobraziła to sobie, kiedy była jeszcze w ciąży. Wizja zakładała dwójkę małych bobasów, które towarzyszą im w skałach i innych aktywnościach. Snuła wtedy fajne plany, czytała fora internetowe i podpytywała znajomych o patenty. I przeważnie każdy jej mówił, że wszystko jest kwestią motywacji oraz, że chcieć znaczy móc.
Zupełnie niespodziewanie, życie miało dla niej nieco inny scenariusz. – Jeszcze kiedy planowaliśmy z mężem ciążę, to często spoglądałam w skałach na rodziny z dziećmi. Myślałam o tym, jak będę pakowała dzieci w nosidła i próbowała dalej realizować siebie, tylko w nieco inny sposób. Pierwsze zdziwienie było takie, że bliźniaki w trakcie życia płodowego są tak poskręcane w brzuchu, że gdy się rodzą często mają asymetrię. Walka z tym polega na rehabilitacji trzy razy w tygodniu przez pierwszy rok ich życia. Do tego jest przykaz, że dzieciaki nie mogą być noszone w nosidłach. Mija pół roku, zaczyna się sezon, a ty dalej nie możesz ich przenieść w nosidle w skały. Dokonujesz więc pierwszych prób wchodzenia w sektor z wózkiem. U nas wybór padł na Sukiennice. Mam nagrane filmiki z tego przejścia i jak je oglądam to rzednie mi mina. Jakimś cudem wózek się nie rozpadł. Były nawet próby wspinania. Wtedy okazało się, że nie potrafię skupić się na tym co robię w skale, jak słyszę gdzieś w oddali płacząco – stękające i hałasujące dzieci. Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że dzieci są super, ale niech zostaną z jednym rodzicem w domu, a drugi jedzie się wspinać– wspomina Julia.
Na tamten moment problemy logistyczne przerosły rodziców bliźniaków. Decyzja o zaniechaniu wspólnego wspinania była związana z jeszcze dwiema istotnymi kwestiami. – Przez pierwsze dwa lata, naszym marzeniem było przespać dwie godziny w nocy. Nie przewidzisz tego, że będziesz mieć takie dzieciaki, które nie śpią i cię budzą. Do tego miały kolki. Próbowaliśmy wszystkiego, aż w końcu odpuściliśmy i zdaliśmy się na upływający czas. To było najgorsze. Bo jak możesz myśleć o wspinaniu, skoro nie przespałaś przez dwa lata żadnej nocy, w której się zregenerujesz? Teraz patrząc wstecz i tak stwierdzamy, że było nieźle i daliśmy radę. Czas na skałę wrócił – podsumowuje wspinaczka.
Czyszczenie głowy
Gdy Ula i Ryś kończą pół roku odbywa się słynne wyjście na Sukiennice, po którym Julia i jej mąż Piotr ustalają nowy sposób działania. Jako, że obojgu zależy na wspinaniu dzielą wyjazdy na dwie kategorie. Wspinanie indywidualne oraz rodzinne eskapady. Pierwszą wyprawę na wspin rozpoczyna Julia. – Pojechałam z moją kumpelą od liny Mileną i już na wyjeździe z Wrocławia złapał nas korek. Przeliczyłam sobie wszystko szybko i wyszło mi, że nie zdążę być w domu na usypianie dzieci. Wtedy bliźniaki były jeszcze malutkie, więc żeby zasnęły bujaliśmy je na rękach. Atmosfera z wesołej zrobiła się nerwowa, dlatego szybko zadzwoniłam do Piotra, zakładając, że może lepiej będzie wrócić do domu skoro jeszcze nie wyjechałam z miasta. Okazało się, że nie było takiej potrzeby. Mąż powiedział mi wtedy, żebym się zrelaksowała i cieszyła wyjazdem. On doskonale wie, jak ważne jest wspinanie i czyszczenie głowy, bo sam tego potrzebuje – wspomina.
Z pierwszego, eksperymentalnego wyjazdu w skały wróciła późno w nocy. Dzieciaki spały, bo Piotrek wpadł na genialny pomysł, aby bujać je do snu w wózku. Z kolei ona była naładowana endorfinami. Jej ciało przyjemnie się zmęczyło i jednocześnie zrelaksowało, a opuszki palców lekko się pozdzierały. Codzienne problemy wydały jej się małe i całkiem znośne. Tak właśnie czyści się głowę.
Myślenie o kolejnym wyjeździe pozwala przetrwać codzienny kierat. Julia znika z domu na coraz dłużej. Na początku jest to kilka godzin, potem parę dni, aż w końcu wyjeżdża na tydzień w góry. W tym czasie Piotr ogarnia dzieci. Wydaje się to prawie niemożliwe, zwłaszcza, że są małe. – Wszystko zależy od partnera. Pamiętam jak byłam na parodniowym wyjeździe w Tatry i rozmawiałam w piątce z jakąś dziewczyną, która była w szoku, że zostawiłam w domu małe dzieci. Dziwiło ją, że mój mąż co chwilę do mnie nie dzwoni i nie pisze smsów w stylu „wracaj”. Było wręcz w drugą stronę. Piotrek codziennie wysyłał mi filmiki, które miały mnie uspokajać i pokazywać jak świetnie się bawią. Kluczowe jest też na pewno to, że wyjeżdżając wiedziałam dobrze, że mój mąż ma wszystkie siły i środki do ogarnięcia dzieciaków w każdej sytuacji. Ale i tak miałam z tyłu głowy myśl, czy sobie poradzi. Karmiłam piersią do czwartego miesiąca, potem przestawiłam dzieci na mleko modyfikowane. Myślę, że to też miało duże znaczenie i pozwoliło mi na dłuższe wyjazdy – rozważa Julia.
Wyjazdy rodzinne
Oprócz wyjazdów indywidualnych dla Julii i Piotrka istotne były też wyjazdy z dziećmi. Wspólne wyprawy wycieczkowo-przeróżniowe udawało się realizować przez pierwszy rok. – Gdy bliźniaki skończyły roczek, zaczęła się u nas przygoda ze żłobkiem. Jak można było się spodziewać, dzieci często chorowały. To była masakra. Z bliźniakami to jest tak, że jedno zaraża się od drugiego. Wtedy wszystko trwa dłużej. W tym okresie zaczęłam też wracać do pracy. Jestem architektem, więc pracuję na swoją własną markę i musiałam o sobie przypomnieć na rynku. Przez pierwszy miesiąc pracowałam łącznie pięć dni, a reszta to był czas na opiekę nad chorymi dziećmi. Na wspinanie nie było już czasu i możliwości – wspomina Julia.
Ale ta dziewczyna nigdy się nie poddaje. Kiedy dzieciaki zdrowieją, a na dworze jest ładna pogoda organizuje im wycieczkę, na której po raz pierwszy pójdą na własnych nogach. – Uczyliśmy ich samodzielnego chodzenia w górach, bo nie mogliśmy ich nosić w nosidłach, a wózek był ostatecznością. Najpierw były to krótkie wycieczki po płaskim terenie. Z czasem dzieciaki przeszły trasę na Zamek Bolczów. Chcieliśmy ich przyzwyczaić, że jak się idzie w góry, to jest się małym góralem i góralką. Każdy ma swój plecaczek i idziemy na własnych nóżkach. To nas spowalnia, ale przynosi dużo korzyści, bo dzieci nie mówią, że chcą na ręce, tylko starają się przejść trasę same. Sądzę, że dla nich zawsze kluczowy jest cel. Oznacza to, że muszą do czegoś dojść, żeby to miało dla nich sens. Może to być pieczątka na zamku, albo szarlotka w schronisku. U nas to działa. Jak nie ma konkretnych celów, to tworzymy je sami. Budowanie historii wokół wyjazdu dobrze im robi. Żeby wyjazd w skały był atrakcyjny staramy się, żeby były tam dzieci znajomych. Jeśli wiedzą, że będą się wspinać lub rozwiesimy im hamak, to też chętniej z nami jadą. Przez pewien czas hitem była zabawa w szukanie wspinaczy w Sokolikach. Moją osobistą metodą jest też to, że na wyprawach pozwalam dzieciom jeść czekoladę, która w domu jest ograniczana – wyjaśnia z uśmiechem Julia.
Bezplan to też plan
Julia nazywa zmiany w życiu bliźniaków levelami, które zmieniają się wraz z ich rozwojem. Jedne trwają dłużej, inne krócej, ale każdy z nich czegoś ją nauczył. Rehabilitacje, kolki, nieprzespane noce, powrót do pracy, choroby – wszystko to już za nimi, ale przygoda trwa dalej. – Pamiętam niejedną wylaną łzę, że muszę zrezygnować ze swoich planów. My to nazywamy „plan bezplan”. Jak masz cokolwiek zaplanowane, to dzieci nas nauczyły, że będzie jeszcze opcja B, C i D oraz alternatywa dla pięciu innych rzeczy. Póki nie siedzę w aucie, to nie wiem czy ten wyjazd tak do końca się uda – wyjaśnia.
-
Ula i Ryś interesują się wspinaczką, ale na razie traktują to jako zabawę. -
Najważniejsze jest to, że lubią być w terenie i nie mają lęku wysokości (fot. arch. prywatne)
W skałach nie zmuszają dzieci do wspinaczki. Wszystko ma raczej wymiar zabawy. – Staramy się ich nie zniechęcić, więc przewspinają maksymalnie jedną lub dwie drogi. Ostatnio na ściance córka się zacięła przy zjeżdżaniu, bo odbiła się od ściany, trochę nią zarzuciło i się przestraszyła. Za to oboje lubią wspinać się w strefie baldów. Widzę, że ciekawi ich wspinaczkowy świat. W domu bawią się naszymi dziabami i sprzętem. Ale nie nazwałbym tego wspinaniem. Dla moich dzieci jest to alternatywa dla placu zabaw. Może być tak, że ich to nie będzie kręcić i też się z tym liczymy. Mamy jednak nadzieję, że zostanie z nimi każda forma spędzania czasu na świeżym powietrzu, którą im zaszczepiamy. Dopóki jesteśmy dla nich wyznacznikiem, będziemy pokazywać im, że wspieramy ich w każdym sporcie, który wybiorą. Chcielibyśmy, żeby po prostu lubili z nami spędzać czas. A jak nie będą lubić gór to trudno, rodzice będą jeździć, a oni sobie pojadą na kolonie nad morze. Nam raczej to nie minie – opowiada.
Chociaż plan lubi się zmieniać to Julia wie, że są rzeczy, których będą się trzymać niezmiennie. – W trakcie podróży i pod skałami nasze dzieciaki nie dostawały telefonów do zabawy. Nigdy nie chciałam, żeby moje 10 – minutowe wspinanie było okupione kolejnym odcinkiem bajki o śwince. Myślę, że dalej będziemy dzielić te wyjazdy na rodzinne i stricte wspinaczkowe. Staram się nie mieszać tych światów, bo wprowadza to niepotrzebne frustracje. Raczej nigdy nie pojedziemy do pięciogwiazdkowego hotelu z animatorem na sali zabaw, tylko zostaniemy przy naszym wielkim namiocie i kempingu – wyjaśnia moja bohaterka.
Podróżowanie w pionie
Dla Julii najważniejsze były, są i będą góry. Chodziła po nich na długo przed tym, zanim zaczęła się wspinać. Trekkingi w Nepalu, chodzenie powyżej 5000 m n.p.m. czy zdobywanie szczytów w Tatrach to jej świat. Z kolei wspinanie miało być elementem, który wzmacnia bezpieczeństwo turystyki wysokogórskiej. Chciała czuć się pewniej w ekspozycji, dlatego zaczęła wspinać się na panelu i w skałach. Żeby pokonać i dopracować swoje słabe strony zdecydowała się po pewnym czasie na kurs wspinaczkowy. To na nim wkręciła się bardzo we wspinanie tradowe. – Bardzo mi się to podoba i pozwala mi to na wchodzenie w inne tereny w górach. Taka umiejętność radzenia sobie w terenie pozwoli mi wyjść bezpiecznie z wielu sytuacji, które już się wcześniej zdarzały. Kilka lat temu weszliśmy na Granaty zimą, niestety nie przewidzieliśmy, że przy dwóch zespołach tempo będzie rożne i było takie miejsce, gdzie musieliśmy przejść teren na żywca. Mijaliśmy po drodze wspinaczy, którzy w tym terenie mieli sprzęt i go używali, a my szliśmy na żywioł. Kolejna rzeczą jest to, że są dla nas dostępne tereny gdzie nie każdy dotrze. Lubię ludzi, ale w górach chętnie od nich odpocznę – wyjaśnia mama bliźniaków.
Obecnie Julia wspina się sportowo oraz planuje ponowić treningi na sekcji wspinaczkowej na panelu. Jednak to trad powoduje u niej najwięcej emocji. – Na tradowe wspinanie jest też mniej chętnych, przez co w weekendy nie ma na drogach kolejek. Poza tym przejście obitej drogi jest szybsze, a na wielowyciagówce wszystko trwa dłużej i jest w pewnym sensie podróżowaniem w pionie. Nie zależy mi na trudnościach, ale na umiejętnościach. Ja po prostu kocham góry, a zwłaszcza Tatry. Niestety wyjazdów wciąż jest zbyt mało. Mamy chętnych dziadków do opieki, ale dwójka maluchów to jest wyzwanie. Ostatnie lata moje tatrzańskie wyjazdy są głównie babskie. Były świetne, ale brakuje mi wyjazdów z Piotrkiem, bo to był taki nasz element do bycia razem, z dala od świata – wymienia.
Inny wymiar rzeczywistości
– Zdaję sobie sprawę, że łączenie aktywności i macierzyństwa, to kwestia tego na ile to jest ważne i na ile starczy determinacji, aby to robić – zaczyna Julia. – Jest jeszcze inny aspekt, który dla mnie był trudny. Istotne jest na ile potrafisz zrezygnować i mieć z tego, mimo wszystko, przyjemność. Czy potrafisz znajdować nowe drogi, inne aktywności i nowe rozwiązania i być na to otwarta. Przechodziłam przez takie momenty, kiedy czułam frustrację, że czegoś nie robię. Miałam wrażenie, że coś mnie omija, bo wszyscy gdzieś są i coś robią, a mnie z nimi nie ma. W pewnym momencie dotarło do mnie, jak mnie to zżera, a nie dodaje mi wcale siły i motywacji. Wydaje mi się, że najwięcej zmian jest przez pierwsze pięć, sześć lat, a potem dzieci są starsze i wszystko pomału się stabilizuje. Jest to ułamek w skali życia, a nasz wiek nie jest przecież ograniczeniem. Dla mnie to cale macierzyństwo, skały i wspinanie było odkrywaniem innych światów. Cenna nauka na szybką zmianę planów, odpuszczanie i znajdowane innej przyjemności w tym wszystkim. Plan to mogłam sobie wyrzucić do śmieci, bo miałam mieć zdrowe, śpiące dzieci a było inaczej – dodaje.
Słowa Julii są mi bliskie. Rozmawiamy dłuższą chwilę o naszych doświadczeniach. Na koniec pada jeszcze jedno ważne spostrzeżenie. – Patrząc na dziecko, które zachwyca się żuczkiem, albo wkręca się w ratowanie każdej mrówki ze ścieżki sprawia, że bycie w skałach nabiera zupełnie innego wymiaru. Nie doświadczy go nikt, kto nie jest tam z dzieckiem i nie patrzy na świat jego oczami. Więc coś się skończyło, ale wydaje się, że coś innego się zaczyna, rozwija, trwa… Zupełnie inny klimat – kończy rozmowę moja bohaterka.
Autor tekstu: Agata Kajca (mama w skałach)
https://facebook.com/mamawskalach/
Większość zdjęć pochodzi z prywatnego archiwum Julii.
Zdjęcie główne: Julia w trakcie wycieczki z Ulą i Rysiem w Rudawach Janowickich (fot. arch. prywatne)
Zachęcam też do przeczytania wspinaczkowych historii innych rodziców, które znajdują się w zakładce „Wywiady” –> https://mamawskalach.wordpress.com/category/wywiady/