Nieudane wyjścia i sztuka odpuszczania sobie
Ten wpis będzie bardzo osobisty i szczery. Zacznę od tego, że od mniej więcej roku zabieram swoje dziecko w skały. Przez ten czas zaliczyliśmy rodzinnie około 70 sesji wspinaczkowych, z czego niektóre odbywały się kilka dni pod rząd. Podczas jednego z ostatnich wyjść, wracaliśmy wcześniej niż było to zaplanowane. Praktycznie w ogóle się nie wspinaliśmy, bo Janek nie chciał z nami współpracować. Nie lubię pisać o porażkach, ale mój mąż otworzył mi oczy. To on namówił mnie żebym napisała właśnie o takich nieudanych wyjściach.
– Napisz, że są też porażki i nie zawsze jest różowo – powiedział.
Miał rację, w końcu każda mama tu obecna chociaż raz przeżyła ,,koszmarne” wyjście w skały, na którym docierała do granic swej cierpliwości i powiedziała światu i sobie ,,odpuszczam”. Przez ten rok było wiele sukcesów, ale też czekało na nas naprawdę sporo wyzwań, do których nie byliśmy przygotowani. Przede wszystkim mentalnie. Wiele razy padły jakieś słowa czy zachowania, z których nie jestem szczególnie dumna. Cokolwiek dalej tu napiszę, podkreślę, że Janek, nasz synek jest najlepszą rzeczą jaka przytrafiła nam się w życiu i ta myśl przyświeca mi, w każdy nawet najbardziej wkurzający dzień.
Na początek: hormonalny koktajl mołotowa
Pamiętam, że na pierwszych wyjściach w skały moje drogi często nie kończyły się na szczycie w łańcuchu, tylko ewakuacją w połowie drogi. Powodem był płaczący Janek. Wtedy chodziliśmy na wspin sami z niemowlakiem Gdy on płakał, ja jakoś nie potrafiłam wspinać się dalej i bardzo, ale to bardzo pragnęłam być przy nim. Wtedy nie do końca rozumiałam co się ze mną dzieje, czy się „zepsułam” i będzie już tak zawsze. Okazało się, że miotały mną hormony. Nie ważne jak bardzo nastawiona byłam na przejście drogi, gdy słyszałam płacz mięśnie zaczynały mi wiotczeć. Michał czasami mówił : dawaj do końca, nic się nie stanie jak chwilę popłacze! Miał rację, ale ja naprawdę nie byłam w stanie! Dopadał mnie stres, kortyzol mnie blokował i słyszałam tylko ten płacz. To było dziwne i faktycznie, w tamtym czasie brałam blok i niemal ze łzami w oczach zjeżdżałam. Potem szybko i z wyrzutami sumienia (!) biegłam do Jasia.
Na szczęście „to” minęło. Po jakimś czasie potrafiłam już rozróżnić płacz od zwykłego marudzenia, a moje ciało nie reagowało w tak radykalny sposób. Co ciekawe, reakcja matki na płacz dziecka została zbadana przez amerykańskim naukowców. Wyniki potwierdziły, że płacz niemowlęcia aktywuje w mózgu mamy obszary związane z ruchem i mową!
Inną kwestią jest niewyspanie! Ja przez pierwszy rok życia Jasia wstawałam w nocy kilka razy. Czasami, po takich nocnych przebojach, czułam się po prostu zmęczona. Mimo tego upierałam się i chciałam jechać, bo wierzyłam, że „uzdrowi mnie dotyk skały”. A potem wracałam pokonana.
Dobrym remedium na nieudane wyjścia okazało się zabieranie w skały trzeciej osoby. Umożliwia to wspinaczkę i jest fajnym wydarzeniem towarzyskim.
Punkt numer dwa: nierówności
Jednym z kolejnych wyzwań był dla mnie podział obowiązków w skałach. Naturalnym podziałem, u nas, było i jest to, że ja biorę na siebie kwestie związane z karmieniem i pielęgnowaniem dziecka. Jeśli jeździ z nami trzecia osoba, wtedy jedno z nas zajmuje się Jankiem, a drugie się wspina. Oboje potrafimy dać drugiej osobie szansę na wspinanie, jeśli jednemu z nas tego dnia bardziej zależy. Wtedy drugie trochę odpuszcza. Często jednak ciśniemy jak robociki w szwajcarskim zegarku, zmieniając się tylko na prowadzeniu. Brzmi pięknie, ale nie zawsze tak było.
Pierwsza sytuacja: jesteśmy w skałach w trzy osoby. Michał z Piotrkiem się wspina, ja zajmuję się Jankiem. Czytamy książeczki i jest miło, ale gdy tylko odchodzę Janek od razu krzyczy. Ząbkuje i jest rozdrażniony. Znając go wiem, że dzień będzie raczej z tych cięższych. Zbliża się moja kolejka, więc robię absolutnie wszystko, żeby jednak się wspiąć. Nadchodzi moja kolej, a ja karmię jeszcze dziecko.
– Jesteś gotowa? – pyta Michał.
– Tak, zaraz– odpowiadam. Ale mija kolejne kilka minut a Janek dalej swoje.
– To zrobię sobie jeszcze jedną drogę ok? – mówi Michał.
– Ok– odpowiadam, ale frustracja zaczyna rosnąć.
Pojawia się zniecierpliwienie i uczucie nierówności: dlaczego tylko ja zajmuje się dzieckiem? Ciężko jest patrzeć jak ktoś się wspina, a ty siedzisz na dole. W końcu udaje mi się wbić w kolejkę, ale słyszę jak Janek i tak marudzi mimo, że Michał dwoi się i troi. Ale mówię tylko:
– Zrób coś. Nie umiesz się nim zająć? Zabierz go gdzieś. Przeszkadza mi! – mówię to i czuję, że przeginam.
Ale frustracja musi gdzieś znaleźć ujście. Michał nie pozostaje dłużny, przecież wie, że to co mówię jest na fair. Od słowa do słowa rozkręcamy się, on w końcu idzie gdzieś z Jankiem, a ja dokańczam drogę, ale bez frajdy. Bo przecież muszę zajmować się dzieckiem, a chcę wspinać. Było kilka takich sytuacji i to z nich nie jestem dumna. Ale umiejętność odpuszczenia w odpowiednim momencie, to też sztuka, do której dochodzi się w swoim tempie.
Druga sytuacja: Janek zasnął, jesteśmy w skałach tylko we dwójkę (miał wtedy kilka miesięcy). Wspinam się, ale długo mi schodzi. Dużo patentuję zamiast ominąć jakiś ruch. Im dłużej to trwa, tym atmosfera cięższa.
– Dawaj do góry, bo się obudzi i będzie lipa. Nie powspinasz się – słyszę z dołu.
– Nie poganiaj mnie!!! Ja chcę tak i będę to patentować. Nie obchodzi mnie, że się obudzi! – prawie krzyczę.
Poganianie działa jak płachta na byka. To jest takie uczucie, jakby ktoś śmiał odbierać ci coś mega cennego. W końcu tyle czasu poświęciłam, tyle z siebie dałam żeby zasnął i teraz ktoś śmie mnie poganiać! Oczywiście, wiadomo, że Michał mówi to w dobrej wierze, to we mnie jest frustracja. Nie dajcie się temu zwodzić. Nie odreagowujcie swoich nerwów na partnerze.
Kilka dni potem podobna sytuacja. Jesteśmy w Szklarskiej, na Teściowej. Też sami. Wtedy jeszcze nie praktykowaliśmy wyjść z trzecią osobą. W skały przyszliśmy późnym popołudniem. Janek był wyjątkowo nie w sosie i robił afery. Nikogo nie ma w skałach, więc sadzamy go w kojcu i puszczamy piosenki na telefonie, z nadzieją, że może chociaż Michał się wespnie, a mi uda się go asekurować. Miał też zawiesić dla mnie wędkę na jednej z dróg. Zaczyna, jest w połowie drogi. Ryk. Krzyk. „Wypuście mnie z tego kojca” – krzyczy Janek (bez słów). Michał ciśnie dalej. Ja próbuje uspokoić dziecko na odległość. – Zobacz jaki ptaszek, zobacz piesek idzie – mówię do niego. Działa na chwilę.
– Dawaj Michał do góry, albo zjeżdżaj na dół– lekko ponaglam.
– Zaraz! Przecież dla ciebie tą wędkę zawieszam – odpowiada wzburzony i pokazuje mi patenty.
Minuty mijają, Michał dalej w skale, Janek coraz bardziej wkurzony. A ja sfrustrowana. Jedyne czego pragnę, to żeby Michał zjechał już na dół. Poganiam go. Cała akcja nie trwa długo, ale wystarczająco, żebyśmy się pokłócili. Mimo, że to totalnie bezsensu, bo oboje czujemy, że powinniśmy stąd po prostu spadać postanawiam zrobić jeszcze tą wędkę. Bardzo chcę się wspiąć. Ego wspinacza nie odpuszcza tak łatwo. Dajemy mu jakieś zabawki, chwilę się sobą zajmuje, ale przestaje, gdy ja wiszę na wędce i patentuję jakiś ruch. Dopiero co wbiłam się w drogę. Michał asekuruje i jednocześnie zabawia Janka. Ale marudzenie zakłóca nam wszystko. Kłócimy się.
– Więcej nie jedziemy sami! To bezsensu! – mówimy.
Potem wzajemnie się obwiniamy, denerwujemy się na Janka, na wszystko. A wystarczyło po prostu odpuścić. Ale to nie przychodzi tak łatwo.
I najważniejsze – partner jest tak samo zaangażowany w wyjście z dzieckiem, jak matka. To, że nie karmi i nie wykonuje większości obowiązków nie znaczy, że nas olewa. W końcu to on organizuje logistycznie wyprawę, niesie ciężki plecak i stara się, abyś była zadowolona. Bez niego byłoby na pewno ciężko, to wszystko ogarnąć.
Punkt numer trzy: siła wyższa
Jakie są powody nieudanych wyjść?
Dziecko nie robi nam na złość. Ono po prostu nie rozumie jeszcze otaczającego go świata. Reaguje tak jak potrafi. Poza tym kieruje się potrzebą bliskości i uwagi. Przez pierwsze miesiące, a może nawet i lata głównym obiektem i lekiem na całe zło jest mama. Zły nastrój wynika więc z braku zaspokojenia , którejś z jego potrzeb. Może to mokra pielucha, tęsknota, głód, a może po prostu go to nudzi. Pisze o tym dlatego, że czasami łatwo zapomnieć, że dziecko, które jest z nami w skałach jest tylko małym dzieckiem, a nie partnerem wspinaczkowym, które ma swoje przyziemne potrzeby. I nie bardzo rozumie, gdy mu powiesz „teraz bądź grzeczny bo mamusia chce się wspiąć”. Dla niego ważniejsze jest, żeby teraz poczytać książeczkę, albo pospacerować. I właśnie to trzeba respektować. Być empatycznym wobec dziecka. Będąc mamą, trzeba przyjąć do wiadomości, że pewnych rzeczy nie zrobicie teraz, ale zaraz, albo potem. Ja, odkąd przestałam z tym walczyć, stałam się szczęśliwsza.
Trzeba też pamiętać, żeby być elastycznym i zmieniać się wraz z rozwojem dziecka. U nas było tak, że zmiany zachodziły co dwa miesiące. Gdy wydawało nam się, że już mamy stały patent, wtedy Janek np. zaczął raczkować i trzeba było znowu inaczej wszystko organizować. Kiedy dzieci stają się ruchliwe, to zaczynają mieć potrzebę eksploracji i nie chcą już tylko siedzieć w nosidełku czy na kocu. Przestają też dużo spać w skałach.
Kiedy nastał ten moment, zaczęliśmy zabierać w skały trzecią osobę. Sami po prostu nie dawaliśmy rady. Nie chcieliśmy, żeby nasze wspinanie było tylko planem, który albo wypali albo nie. Wówczas miałam już dużą potrzebę realizowania się w skałach.
Od strony technicznej ważny jest też czas wyjścia w skały. Jeśli dziecko ma w miarę ułożony rytm dnia, to trzeba się do tego dostosować. U nas nie sprawdzało się zabierania Jasia w skały późnym popołudniem – był już trochę zmęczony.
Dobór rejonu też jest ważny. Im dziecko starsze, tym więcej ruchu potrzebuje. Warto więc wybierać miejsca, gdzie będzie mógł się bezpiecznie oddalić.
Punkt numer cztery: każdy orze jak może
Niektórzy rodzice nie mają problemu ze swoimi dziećmi w skałach. Może inaczej – dopasowali się do sytuacji i nie napinają się.
Znam osoby, które wespną się tylko na jedną drogę, ale wracają zadowoleni, że udało się chociaż tę jedną drogę załoić.
Słyszałam też, o rodzicach, którzy zostawiali dziecko w kojcu i wspinali się mimo głośnego płaczu. Historia zasłyszana od znajomego, który akurat wtedy wspinał się w tym samym miejscu co ta para. Podobno trochę go to wkurzało.
Gdzieś w Ferentillo pewna para Włochów zostawiała małego niemowlaka w koszu mojżesza pod drzewkiem i gdy ten spał, oni wspinali się na 7c. Na zmianę.
Inna para, zabrała w skały swojego rocznego synka. Byli sami i postanowili zostawić go w kojcu. Droga, na którą się wspinali było w pewnym oddaleniu od tego miejsca. I mimo, że w sektorze nie było nikogo, dziewczyna za każdym razem, gdy usłyszała jakieś kroki, truchlała i nasłuchiwała czy nikt nie kradnie jej dziecka. Powiedziała mi potem, że to było tak stresujące doświadczenie, że gdy zjechała na dół, to razem z mężem stwierdzili, że odpuszczają.
Kiedyś widziałam jak w Sokolikach jakiś facet podczepił swoje energiczne dziecko do pierwszego ringa. Krnąbrny chłopak był wpięty do ringa taśmą. W tym czasie jego tato mógł się chociaż chwilę powspinać , zająć drugim dzieckiem i żoną.
Gdzieś na Jurze, pewien ojciec tak motywował syna do wspinu: Nie rycz, napieraj!
Kiedyś na weście byłam świadkiem, jak córka dopingowała mamę mówiąc znudzonym tonem „mamo długo jeszcze?”.
Niektóre mamy mają umowę ze swoim partnerem, że jak mają ważny projekt, to on idzie z dzieckiem na spacer. Co najmniej na godzinę.
Po kilku latach pewna mama, zaczęła jeździć w skały sama, bez dzieci. Podobno świetne uczucie. Ta sama mama, zwierzyła mi się kiedyś, że przez pewien czas było tak, że gdy była w cruxie drogi jej córki miały do niej mnóstwo ważnych spraw, m.in. że chce im się kupę. Oczywiście informowały ją o tym na bieżąco.
Raz na Jurze wspinała się pewna rodzinka. Nastolatka, na oko 14 lat i jej rodzice. Tato zawiesił córce wędkę na jakiejś szóstce, niezałatwej jak się okazało. Dziewczyna wbija się, idzie pewna siebie i dochodzi do cruxa. Drze się: Gdzie teraz, nic nie widzę, nie ma tu żadnego stopnia ani chwytu! Tatuś pośpiesznie odpowiada: Musisz stanąć na tarcie, wychylić się i sięgnąć do klamy! Na co pada odpowiedź dziewczyny: Chyba cię pojebało! Sam sobie to rób!
Z wielkiej burzy…
Myślę, że zły humor dziecka nie zawsze musi stać się przyczyną nieudanego wyjścia. Wiele zależy od naszego nastroju, chęci, energii i motywacji danego dnia. Wiele razy słaby humor mojego dziecka, zostawał przegnany, a łącząc siły potrafiliśmy jakoś działać. Bo nie zawsze trzeba od razu odpuszczać. Trzeba próbować. Dopiero, gdy instynktownie czujemy, że nic z tego nie wyjdzie, wtedy warto powiedzieć sobie ,,dość” .Ostatecznie jak mawia przysłowie: z wielkiej burzy mały deszcz, a potem zawsze wschodzi słońce.
Autor tekstu: Agata Kajca (mama w skałach)
https://facebook.com/mamawskalach/
[…] Poradnik – niemowlak w skałach Nieudane wyjścia i sztuka odpuszczania sobie […]