Siostry Szymańskie – wspinaczka zapisana w genach
Marysia, Małgosia i Martyna to trzy siostry z niewielkich Brzeszcz, które wspinają się od dziecka. Kiedy były małe, rodzice wsadzali je do wielkiego, zielonego multivana i jeździli z nimi tysiące kilometrów na West. Dzięki temu wspinały się w najsłynniejszych rejonach w Europie, takich jak Rodellar, Ferentillo czy Sperlonga. W Polsce bywali najczęściej na jurajskich Słonecznych Skałach, gdzie Małgosia raczkowała ze smoczkiem w buzi. Najstarsze siostry wspominają, że zdarzały się jeszcze Sokoliki i Góry Stołowe, obok których mieszkał dziadek. Obecnie dziewczyny są już dorosłe. Małgosia skończyła fizjoterapię, a Marysia jest absolwentką iberystyki oraz młodą mamą. Najmłodsza z sióstr Martyna, chodzi jeszcze do szkoły średniej i jest członkiem Kadry Skalnej Juniorów PZA. Każda z nich jest aktywnym wspinaczem. Życiówka Martyny to 8b RP i 7c OS. Marysia doszła do poziomu 8a+ RP i 7c OS. Z kolei Gosia poprowadziła 8a+ RP, 7c OS i 8a na boulderach.
Na moją prośbę dziewczyny cofnęły się trochę w czasie i opowiedziały mi swoje wspomnienia związane z dzieciństwem w skałach. Historia zaczyna się na początku lat dwutysięcznych, w trakcie jednego z rodzinnych wyjazdów do Kraju Basków. Wyobraźcie sobie upalne lato, kilkudziesięciogodzinną podróż multivanem i głównych bohaterów tej historii – dwóch zapalonych wspinaczy z trójką żywiołowych córek. Przenieśmy się zatem do tego momentu…
W stronę hiszpańskiego Słońca
Po przejechaniu niemal dwóch tysięcy kilometrów, wielki multivan wjeżdża niespiesznie do hiszpańskiego Barbastro. Renat, tato dziewczynek zerka na mapę, aby nie pomylić drogi i jednocześnie podkręca klimatyzację, bo temperatura wciąż wzrasta. Ciszę przerywa Kasia, mama sióstr. – O tu jest sklep, a tam dalej apteka i szpital – wylicza po kolei. – Warto to zapamiętać! – mówi na głos, żeby wszyscy słyszeli. Z tyłu vana panują inne potrzeby. – Gdzie jest plac zabaw? Mamo, a kupicie nam pamiątki, bo potem możemy już tu nie wrócić! No i czy jest blisko do morza? – przekrzykują się nastoletnie Marysia i Gosia. Najmłodsza z rodzeństwa Martyna ma dopiero dwa latka. Przyzwyczaiła się już do energii swoich sióstr i obserwuje tylko, jak za oknem zmieniają się widoki. Ruchliwe miasto wypełnione samochodami i ludźmi, zostaje pomału w tyle i zastępuje je obraz egotycznych roślin, pasm górskich i przestrzeni.
Cel trwającej prawie dwa dni podróży jest już bardzo blisko. Tato sprytnie pokonuje wąską i krętą drogę asfaltową, co jakiś czas komentując tutejszą infrastrukturę. Chwilę potem auto wjeżdża do małej wioski w Pirenejach, leżącej na krawędzi wąwozu. Maszyna zatrzymuje się na campingu i wszyscy wysiadają, aby rozprostować kości. To co widzą wynagradza im trudy podróży. Rodellar prezentuje się niesamowicie, a setki wapiennych dróg już na nich czeka. Tak zaczyna się kolejny wspinaczkowy urlop rodziny Szymańskich.
Półtora miesiąca w skałach
Co działo się przez kolejne tygodnie w Rodellarze? Sperlondze? Margalefie? Saint-Léger? Ferentillo?
– Ładowanie! – odpowiadają chórem dziewczyny.
– Ale jak to wyglądało? – dopytuję, bo jestem ciekawa, jak pięcioosobowa rodzina radziła sobie w skałach.
– Jest taka super historia, jak pojechaliśmy do Sperlongi i tato na plecaku nosił różowy nocnik z kaczką dla dwuletniej Martynki. Ten widok rozczulał wspinaczy. Śmiejemy się, że dzięki temu gadżetowi poznaliśmy dużo ludzi – wspomina Małgosia.
Dziewczyny opowiadają, że ich rodzina często wzbudzała zainteresowanie za granicą. – Wspinacze byli ciekawi skąd przyjechaliśmy. Pamiętam jak Martynka miała pięć lat i bawiła się zabaweczkami pod ścianą z dziećmi hiszpańskiej rodziny, którą spotkaliśmy w sektorze. Pół dnia z nimi siedziała i dogadywała się, chociaż nikt nie wie jak, bo nie znała hiszpańskiego – wspomina z rozbawieniem Marysia. – W Hiszpanii, w innym rejonie spotkaliśmy też rodzinę Raboutou. Ich córka Brooke wstawiała się już wtedy w 8a. Któregoś razu zwróciła uwagę na Martynkę. W przerwie podeszła do niej i zaczęły się razem bawić! Pytałyśmy potem siostrę o czym rozmawiały, a Martynka totalnie na luzie odpowiedziała nam „dogadywałyśmy się i już”– dodaje.
Na pierwszych wyjazdach Marysia miała trzynaście lat, Małgosia dwanaście, a Martynka zaledwie dwa. Najstarsze siostry pomagały rodzicom w opiece nad najmłodszym członkiem ekipy. – Dzieliliśmy dzień na dwie części. Każdy miał projekty w innym miejscu, więc rano wspinała się na przykład Marysia, mama i tato, a wieczorem ja z Marysią. Martyna bujała się w międzyczasie na linie. Kiedy miała siedem lat, to zawsze rano robiła kilka wędek, jako swoją kolej. Do pewnego momentu bardzo lubiła wspinanie po dziurkach, bo tam gdzie my wkładałyśmy dwa palce, ona wkładała trzy i miała wszędzie dobre chwyty – wspomina ze śmiechem Małgosia.
–Teraz wolę przewieszenia – wyjaśnia od razu Martyna. Ona zaczęła wspinać się najszybciej ze wszystkich sióstr. Tato kupił jej nawet małe ekspresy, żeby mogła objąć karabinek całą dłonią. Martyna w wieku dziesięciu lat poprowadziła drogę Ommadown Direct VI.5 na Gołębniku. – Wydaje mi się, że małym dzieciom jest łatwiej się wspinać, bo chwyty są większe, ale z drugiej strony mają dalekie ruchy – dodaje najmłodsza z sióstr.
W skałki zabierały zawsze zabawki. Małgosia wspomina, że kieszenie miała wypchane figurkami z kinder niespodzianek. – Martyna zabierała ludziki ze Scooby Doo i ich wehikuł tajemnic. Jeździła sobie nim koło rzeczki w Rodellarze i któregoś razu powiedziała, że nasze auto jest do niego podobne. Od tamtej pory zaczęłyśmy je nazywać multivanem tajemnic – relacjonuje Marysia.
Siostry wspominają, że największe przygody były wtedy, kiedy… psuło im się auto. – Multivan jest z 1994 roku i zawsze lekka usterka mu się trafi, ale tato potrafi w nim większość rzeczy naprawić sam. Dzięki takim sytuacjom zawsze poznawaliśmy w rejonach dużo ludzi, bo kiedy auto się psuje, to trzeba pytać miejscowych, gdzie jest sklep albo mechanik. Ludzie są naprawdę życzliwi i chętni do pomocy. Przy okazji podpowiedzą, w którym sektorze są fajne drogi – opowiada Małgosia.
– Na Weście podoba mi się to, że wspinacze są tam bardziej wyluzowani i tolerancyjni, jeśli chodzi o rodziny z dziećmi. Może to wynikać z tego, że jest ich tam więcej i jest to powszechny sport. Niestety negatywne wspomnienia z wyjazdów mamy tylko z polskich skał. Szczególnie na Jurze jest tak, że kiedy idzie rodzina to większość myśli, że „pewnie będą czwórki robić i drogi zajmować”. Same się o tym przekonałyśmy nie raz. W skały chodzimy w starych dresach i zdarza się, że ktoś nam nie odpowie, gdy mówimy „cześć”. A potem, kiedy jedno wstawia się w VI.5, drugie w VI.4, a inne próbuje ruchów na VI.6, to nagle wszyscy zagadują, a potem entuzjastycznie się żegnają. Przykre, ale prawdziwe – zauważają siostry. – Za granicą jest dużo więcej rodzin, których nie należy oceniać, bo później ich dzieci wstawiają się w 9a – dodają.
Siostra na drugim końcu liny
–Kiedyś zapytałyśmy się Martyny, kim chciałaby zostać jak dorośnie. Miała wtedy cztery lata. Zastanowiła się i po chwili namysłu odpowiedziała, że „Gosią”. Małgosia była jej idolką… Ale jej szybko przeszło – śmieją się siostry.
Zastanawia mnie, czy trzy charyzmatyczne dziewczyny, o różnych charakterach są w stanie się ze sobą nie kłócić?
– Jak już poruszamy ten temat, to nigdy nie zapomnę, jak rzuciłaś we mnie butem i wyleciał ci bark – zaczyna opowieść Małgosia. – Marysia macała wtedy trudne 8a+ i jak ją opuszczałam, to się ostro pokłóciłyśmy. W pewnym momencie przestałam ją opuszczać i powiedziałam, że nie zjedzie na dół. W nerwach zdjęła buta i nim we mnie rzuciła! Miała problemy z barkami, więc jej od tego rzutu ten bark wypadł – wspomina wspinaczka.
Dziewczyny przyznają, że wspinanie z siostrą jest trochę inne, niż ze zwykłym partnerem wspinaczkowym.- Dobrze znasz jej słabe i mocne strony, dlatego możesz bez ogródek powiedzieć, że „to twoja wina, po co tam tyle wisiałaś i restowałaś!”. Wie się też, kiedy będzie odpadać, bo drży jej pięta i wtedy trzeba ją mocniej dopingować. Taka szczerość bywa czasami punktem zapalnym, zwłaszcza, gdy chodzi o ważne przejścia– opowiada Marysia.
Każda z sióstr ma innych styl wspinania i warunki fizyczne. Obecnie wiedzą już, co jest ich domeną. Małgosia lubi trudne bouldery, Martyna jest mistrzem w skałach, a Marysia wspina się najlepiej na sportowych, wytrzymałościowych drogach. Jednak kilkanaście lat temu była między nimi rywalizacja, zwłaszcza między najstarszymi siostrami. – Zawsze się ze sobą porównywałyśmy. Rodzice musieli nas stopować w tych naszych rozważaniach, że jedna zrobiła drogę, a druga nie dała rady. Tłumaczyli nam, że jest między nami różnica wieku i mamy różne predyspozycje. Ale Gosia zawsze była silniejsza, to się umówmy. Zawsze miała większego bica i w ogóle! – mówi ze śmiechem Marysia.
– Na baldach zawsze jestem silniejsza, ale z liną miałyśmy taki sam poziom! – dodaje szybko Gosia.
Siostry zauważają, że na wyjazdach było sporo dram, płaczu i rodzinnych kłótni. – Jednym z najczęstszych powodów było to, że jednej nie szedł projekt, a chciała już go zrobić. Wtedy wracała ze skał z płaczem. Na szczęście, dzięki temu, że wspinaliśmy się rodzinnie, to ten komu nie szło, mógł liczyć na wsparcie reszty. Jak ktoś nie mógł zrobić wymarzonego 8a, to byliśmy w stanie pójść dla jednej osoby w inny rejon czy sektor na fajne 7c. Wszystko po to, żeby poczuła się lepiej – opowiada Marysia.
– Ja pamiętam, że w drodze powrotnej do domu zatrzymywaliśmy się na dwa, trzy dni w Ardèche i ja się totalnie nie umiałam wspinać w tym śliskim wapieniu. Tato i Marysia walczyli tam na 8a, mama zrobiła 7c, a ja odpadałam na 7b. Przesiedziałam wkurzona te kilka dni z Martynką nad malowniczą rzeczką i ani razu nie założyłam uprzęży – wspomina Małgosia.
Z rodzicami też zdarzały się kłótnie. – Przez półtora miesiąca pod skałami i spaniu w vanie, ściśnięci jak sardynki, zdarzało nam się pokłócić. Wtedy odgrażałyśmy się, że więcej nie pojedziemy z rodzicami na wyjazd. Potem przychodziły ferie zimowe i rodzice pytali czy chcemy jechać. A my odpowiadałyśmy jednocześnie, że już jesteśmy spakowane – wspominają siostry.
– Z Gosią miałyśmy fajnie, bo rodzice pozwalali nam chodzić w inny sektor, dzięki czemu czułyśmy się niezależne. Nieważne, że ten sektor był raptem sto metrów dalej – dodaje z uśmiechem Marysia.
Brzeszcze
Każde wakacje kiedyś się kończą. Między kolejnymi wyjazdami siostry mają szkołę, treningi i wspinanie w okolicznych skałach. Na treningi chodzą na halę sportową, ale oprócz tego cała rodzina ćwiczy w domu, na ściance zbudowanej w pokoju dziewczyn. – Nasz pokój był przerabiany systematycznie na małą boulderownię, która rozrastała się razem z nami. Robiliśmy treningi całą rodziną. Były to, na przykład serie na chwytotablicy. Każdy po kolei robił swoją kolej. Bez wymówek. Zresztą, jak się wspina pięć osób, to szkoda było sobie odpuszczać treningi. Z tyłu głowy kłębiły się wyrzuty sumienia, że mam trening w plecy, a oni będą silniejsi. Najwięcej chwytów dokręciliśmy w zeszłym roku, jak był lockdown, bo musieliśmy jakoś trenować – wyjaśnia Gosia. – Pamiętam, że jako małe dziewczynki same się bawiłyśmy na tej ściance. Wkładałyśmy w chwyty lalki Barbie i robiłyśmy przybloki na jednej ręce, żeby przełożyć je z jednego chwytu do drugiego – wspomina dziewczyna.
Trenerem sióstr przez wiele lat był ich tato. Renat zna się na tym, a ponadto pracuje w szkole, jako nauczyciel wychowania fizycznego. – Tato znał nas na co dzień i wiedział, jaki jest plan lekcji. Widział, że czasami gorsza ocena lub gorszy humor może wpłynąć na trening, więc od razu zmieniał nam plan ćwiczeń. Nigdy nie było sztywnych ustaleń. Z jednej strony wiele to ułatwiało, ale myślę, że trudniej mu było czasami mocno czegoś od nas wymagać. My też sobie na więcej pozwalałyśmy, niż do obcej osoby– wspomina najstarsza siostra.
W szkole niewielu z ich rówieśników się wspinało. Miały garstkę znajomych, którzy chodzili na halę sportową. – Większość przyjaciół to zawsze byli dorośli wspinacze ze ścianki, znajomi rodziców czy dzieci poznane w różnych rejonach. Wtedy nie było mediów społecznościowych, więc ciężko było być z tymi osobami w stałym kontakcie. W szkole, jak dzieci dowiadywały się, że się wspinamy mówiły, że też to robią. Potem okazywało się, że owszem wspinają się, ale po drzewach – wspomina Małgosia.
– Ja to w szkole nie mam z kim o wspinaniu pogadać – mówi Martyna. – Na szczęście w domu to ciągle jeden z głównych tematów – dodaje z uśmiechem.
Rodzice
O rodzicach zaczyna opowiadać Marysia. – Mama i tato są typowymi wspinaczami skalnymi. Kochają góry, przestrzeń i naturę. Zawsze było to dla nich ważniejsze niż sztuczna ściana. Myślę, że zakorzenili w nas miłość do skał, bo my jesteśmy takie same. Startowałyśmy w zawodach, trenujemy na ściance, ale to przejścia w skałach były i są dla nas najważniejsze. Rodzice robili trudne drogi. Tato ma na koncie trzy 8a, a mama kilka 7c+ – opowiada dziewczyna.
– Pamiętam, że na samym początku, jak miałyśmy czternaście lat i prowadziłyśmy trudną drogę „a muerte”, to zawsze chciałyśmy, żeby tato nas asekurował. Miałyśmy do niego największe zaufanie – wspomina Gosia.
Kasia, mama sióstr, na wyjazdach nie tylko opiekowała się trójką dzieci, ale również odhaczała swoje projekty w skałach. – Kiedyś wszyscy przychodzą po wspinaniu i opowiadają o swoich projektach. Chwalą się progresem i zrobieniem trudnego ruchu. I nagle przychodzi mama, taka ucieszona i mówi, że też zrobiła dzisiaj swój trudny projekt. Później znajomi nam się przyznali, że byli pewni, że mama zrobiła 6a albo 6b, a ona powiedziała „7c+ zrobiłam”. Mieli wielkie gały ze zdziwienia – śmieje się Gosia.
– W końcu jak robiliśmy serię w domu, to wszyscy razem, mama i tato równo z nami. Mama jest mocno zaangażowana we wspinanie i dzięki temu pokazała nam, że wspinaczka jest sportem również dla dziewczynek. Tak samo jak dla chłopców – dodaje Martyna.
Głównym organizatorem wyprawy był zawsze tato. Logistykiem całego przedsięwzięcia była mama. Rejony wybierali całą rodziną przez głosowanie. – Nasze wyjazdy były planowane na okres od jednego do półtora miesiąca. Tato jako nauczyciel miał prawie całe wakacje wolne, a mama wybierała urlop. My miałyśmy wakacje. Nic nas nie trzymało. Myślę, że rodzice mieli odwagę jeździć z nami po świecie, bo tato był goprowcem. Dawało im to więcej pewności, ponieważ on wiedział, co zrobić, albo jak pomóc w razie wypadku. Mama zawsze miała wielką paczkę leków „w razie czego”. Była zapobiegliwa. Zdarzało się, że rodzice podejmowali decyzję o szybszym zakończeniu wyprawy, na przykład, gdy Martyna miała w Ferentillo czterdzieści stopni gorączki. Skracaliśmy też wyjazd, jak miało padać przez kilka kolejnych dni – wspominają siostry.
– Każda z nas zawsze chciała mieć chłopaka, który też będzie się wspinał. Nigdy nie szukałyśmy takiego, który uprawia inny sport, bo chciałyśmy wspinać się z nimi wspólnie, jak nasi rodzice. Ja mam męża, który świetnie się wspina. Gosia ma chłopa, który jest boulderowcem. Jeżdżą z nami na wyprawy. My sobie nie wyobrażamy, żeby mogło być inaczej… – podsumowują siostry.
Nasza rozmowa dobiega końca. Dzięki dziewczynom, udało mi się opisać wycinek z niezwykłego dzieciństwa przesiąkniętego wspinaczką. Tu kończy się ta historia, ale ich przygoda trwa nadal. Mimo że są już dorosłe, to dalej kontynuują wyjazdy z rodzicami, zabierając w tą niezwykłą podróż swoich partnerów, a wkrótce swoje dzieci. Historia lubi zataczać koło.
Autor tekstu: Agata Kajca (mama w skałach)
https://www.facebook.com/mamawskalach (zapraszam do polubień i śledzenia fanpage) 🙂
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum rodziny Szymańskich.
Zdjęcie główne: Od lewej: Martyna, Małgosia i Marysia w trakcie wyjazdu wspinaczkowego (fot. arch. prywatne)
Jeśli macie chęć wesprzeć moje działania w sieci to możecie to zrobić kupując mi kawę: https://buycoffee.to/mamawskalach
Zachęcam też do przeczytania wspinaczkowych historii innych rodzin, które znajdują się w zakładce „Wywiady” –> https://mamawskalach.wordpress.com/category/wywiady/
Świetna historia! Dzięki za spisanie i podzielenie się
Bardzo inspirująca rodzina. Dziękuję za miły komentarz 🙂
Z ogromną przyjemnością przeczytałam opowieść o rodzince Szymańskich,bliskiej memu sercu,znanej od zawsze i podziwianej.Gratuluję osiągnięć i pozdrawiam serdecznie, także babcię Czesię.
Bardzo dziękuję za komentarz. Rodzina Szymańskich jest wyjątkowa 🙂